Przykład Grzegorza Kowalskiego pokazuje jedno: szybciej stracisz robotę w Śląsku niż zęby, biegając po krakowskim rynku w koszulce Legii. Postanowiliśmy więc czym prędzej porozmawiać z Romaldem Szukiełowiczem, póki ten jeszcze pracuje w Śląsku. Jego poprzednik wytrzymał na stanowisku ledwie pięć dni, a w kolejce czekają już Wiesław Wojno czy Zdzisław Podedworny. Nowego-starego trenera wrocławian złapaliśmy świeżo po swoim pierwszym dniu z piłkarzami Śląska. Panie Romualdzie, to tak tylko z przymrużeniem oka. Tak naprawdę życzymy samych sukcesów!
Rozmawiamy świeżo po pana pierwszej wizycie w szatni Śląska, więc ma już pan pewnie swoje refleksje. Tadeusz Pawłowski mówił jeszcze nie tak dawno temu, że trzeba wlać w tę drużynę trochę optymizmu. Pan go widział dzisiaj na twarzach?
Optymizm? Może bardziej wyczekiwanie. Przychodzi jakiś facet, spora część piłkarzy dopiero co dowiaduje się o jego istnieniu. „Co to będzie? Kto to w ogóle jest?”. Nie ma co się oszukiwać: dla większości z nich jestem anonimowy. Trzeba było się przywitać, przedstawić. Była pewna doza niepewności. Siedliśmy i mówiłem przez czterdzieści minut, jak ja to wszystko widzę. Wydaje mi się, że moja wizja została przyjęta ze zrozumieniem. Powiedziałbym nawet, że z akceptacją. Dziś udało mi się jeszcze szybciutko, dzięki pomocy doktora Jana Supińskiego z AWF-u, zrobić badania socjometryczne w zespole. Dzięki temu nie będę musiał poznawać osobowości piłkarzy i relacji między nimi, ale dostanę szybką odpowiedź, co się w tej szatni dzieje.
Proszę przybliżyć, jak wyglądają takie badania.
Chodzi o to, żeby jak najszybciej dowiedzieć się, jak funkcjonuje grupa. Mam przed sobą taki arkusz pytań. Przeczytać?
Tak, proszę.
„Gdybyś miał jakieś poważne problemy osobiste, któremu koledze byś się zwierzył? A którego poradził? Wymień dwóch-trzech.” Albo: „Kogo z kolegów z drużyny zapraszasz do domu na swoje imieniny?”. Od razu wiemy, czy jest kooperacja pozytywna, tamto czy śmamto. Ja przykładowo mówię tak: zapraszam Kowalskiego i Kwiatkowskiego. A Kowalski i Kwiatkowski mają mnie w dupie i nikt z nich mnie nie zaprasza. Wiem, że ja wychodzę do nich, ale oni do mnie nie za bardzo. Dzięki takiemu badaniu wiem, jakie są połączenia między zawodnikami. Normalnie też bym się tego dowiedział, ale po trzech miesiącach. A tak to, jeżeli piłkarze uczciwie podejdą do sprawy, wiem to za czterdzieści godzin.
I co panu takie wyniki mogą powiedzieć?
Problem zaczyna się wtedy, kiedy dani zawodnicy grają obok siebie, a z badania wyszło, że się nie lubią. Moją rolą jest doprowadzenie do pozytywnej kooperacji pomiędzy tymi ludźmi. To, że się nie spotykamy poza klubem, wcale nie oznacza, że mamy się nie szanować. Szacunek do współpartnerów jest obowiązkiem. Jeden sam meczu nie wygra, ale bez jednego – przegramy.
Powiedział pan, że dla większości zawodników Śląska jeszcze wczoraj był pan anonimowy. Nie boi się pan, że to może się okazać problemem w zbudowaniu sobie autorytetu? Nie oszukujmy się: nie jest pan trenerem z topu.
Budowanie autorytetu… Powiem panu tak: oni umieją czytać, wiedzą jak korzystać z internetu. Ja odbyłem około dwustu meczów w ekstraklasie jako trener. Dzisiaj powiedziałem piłkarzom: „większość z was tylu nawet nie rozegrała. Jesteście lepszymi piłkarzami ode mnie, ja jako zawodnik nie zaistniałem”. Jako trener wychowałem pięciu-sześciu reprezentantów Polski. Nie będę teraz panu wymieniał nazwisk, bo nie o to chodzi. Nie mam ani grama kompleksów.
Jak się czuje wychowanek Śląska, człowiek przez długie lata związany z Wrocławiem, gdy widzi, że drużyna, którą śledzi od wielu, wielu lat, jest na totalnym dnie tabeli? I że w sumie nawet nie samo miejsce jest w tym wszystkim najgorsze, ale to, że ten zespół na nie zwyczajnie zasłużył.
Kiedy pierwszy raz przychodziłem do klubu, ten miał siedem punktów, był na ostatnim miejscu i to wtedy można było się zastanawiać, co się dzieje. W składzie byli reprezentanci Polski. Tarasiewicz, Prusik, Tęsiorowski, Mandziejewicz, Paweł Król… A tu ostatnie miejsce! Porozmawialiśmy sobie i na wiosnę zdobyliśmy prawie najwięcej punktów w całej stawce. Dopiero Orest Lenczyk osiągnął dłuższą serię meczów bez porażki. Najważniejsze to chcieć. Umiejętności można wypracować.
Tu widzi pan nadzieję dla Śląska?
Największy problem widzę w głowach. Ja się nie nazywam Kaszpirowski, nie jestem facetem, który zrobi czary mary i jak jeden piłkarz gorszą nogą podbijał piłkę trzy razy, to nagle będzie robił pięćdziesiąt powtórzeń. Nie. Mówię piłkarzom, że mają dawać z siebie maksa. Twój max kończy się w sześćdziesiątej minucie? Nie ma sprawy, podnieś rękę. Jeśli nie dasz rady – zniosę cię z boiska. I podziękuję, że dałeś z siebie aż tyle. Widział pan, żeby ktoś za kogoś walczył jak jednego kopnęli? Że ktoś skakał komuś do oczu? Że bronił swojego kolegi?
Absolutne nie. Wręcz przeciwnie.
Dostał, to dostał, niech poleży. Nie ma tak! Wychodzimy na boisko to jesteśmy jednością. Cała ekipa. Ławka żyje, sztab żyje. Wszyscy. A ja nie widzę, żeby jeden ginął za drugiego. Nie widzę nawet tego, który rozpoczyna wojnę. Ale wierzę, że się taki znajdzie. To ma być ciągła walka. O piłkę, o pozycję. Cały czas starcie wręcz z przeciwnikiem, a nie szachy. Tu nie ma, że boli.
Kolejny problem Śląska: frekwencja na trybunach, która…
…po ostatnim meczu dziennikarze mogliby napisać, że frekwencja się poprawiła, bo na stadionie było wolnych tylko 36 tys. krzesełek, a wcześniej było ich o tysiąc więcej! To oczywiście tytułem żartu. Kiedyś też kiepsko było z kibicami. Zaczęliśmy wygrywać to nawet na drzewa wchodzili, żeby nas oglądać. Ja ich przyprowadziłem na stadion? Nie. Piłkarze. Postawą, walką, szacunkiem. Ci ludzie, którzy wtedy przychodzili, nie wyjechali. Oni są we Wrocławiu. Musimy dać im sygnał, że może jesteśmy, jacy jesteśmy, ale dajemy z siebie maksa. Zawsze.
Przejdźmy może do innego wątku. Jak pan wyjaśni szybkie odejście z Zagłębia Sosnowiec, gdzie nie zdążył pan nawet poprowadzić klubu w ani jednym meczu ligowym?
Najprościej rzecz biorąc: nie przyjąłem zmiany warunków zatrudnienia. Nie chodziło o to, że źle przygotowałem drużynę. Odszedłem przed pierwszym meczem. Przygotowaliśmy zespół, podpowiedzieliśmy, jakie zrobić transfery, akceptowaliśmy je. Powiem panu więcej: ja już obserwowałem ten zespół zanim awansował do pierwszej ligi. Wówczas przepisy były jasne: nie ma licencji UEFA Pro, nie można prowadzić zespołu.
A pan – w przeciwieństwie do trenerów Stanka i Derbina – tę licencję miał. Stąd pojawiły się głosy, że robi pan w Sosnowcu za słupa.
(śmiech) Ja za słupa? Proszę pana… To nie było tak, że ja coś tylko firmuję nazwiskiem. Podpisaliśmy dokumenty, że jestem trenerem prowadzącym i tak było. Prezes wcześniej przyrzekł trenerom i zawodnikom, że przy awansie ze wszystkimi przedłuża umowy, a w międzyczasie – 15 lipca – zmieniły się przepisy. Trenerzy, którzy awansowali z zespołem do wyższej klasy rozgrywkowej, mogą dalej prowadzić drużynę warunkowo przez rok, jeżeli w tym czasie uzupełnią wykształcenie. Byliśmy na konferencji w Białej Podlaskiej, prezes Jaroszewski jeszcze dokładnie skonsultował wszystko z prezesem Bońkiem, jak ta zmiana przepisów wygląda w praktyce. Okazało się, że trener Derbin może formalnie prowadzić drużynę na poziomie pierwszej ligi, a ma tylko licencję UEFA A.
Prezes nie chciał mnie zwolnić, więc zaproponował mi stanowisko koordynatora drużyn seniorskich. No, ale ja nie przychodziłem tam jako żaden koordynator, tylko jako trener pierwszego zespołu. Nie zgodziłem się na to i rozstaliśmy się jak ludzie. Zgodnie z umową, podaliśmy sobie ręce.
Tak się pan z tym wszystkim po prostu pogodził? Przecież to nie pana wina, że nagle przepisy się zmieniły. Mógł pan dochodzić swoich praw.
Ale jakich praw? Kontrakt został zrealizowany, do widzenia. Klub wywiązał się ze wszystkich zobowiązań finansowych. Wszyscy zachowali się fair.
Wcześniej także nie zagrzał pan zbyt długo miejsca na ławce, ale kompletnie z innych powodów. Mówię o Flocie Świnoujście.
To była trauma. Braki w kasie, przepychanki… Niebywałe historie. Pan Woźniak opłacał wszystko z własnej kieszeni, licząc na to, że przejmie klub. Od nowego roku zaczęły się wytwarzać ogromne zaległości. Prezydent Świnoujścia zapowiedział, że nie przekaże na stowarzyszenie ani złotówki. Na spółkę – owszem. Niestety stowarzyszenie w sądzie stwierdziło, że nie wyraża zgody na upadłość ugodową i zgłosiło upadłość likwidacyjną, jednocześnie wycofując się z rozgrywek.
Od trenera w takim chaosie ciężko czegokolwiek wymagać.
Sportowo sobie radziliśmy. Zespół miał tyle punktów, że nawet mimo sześciu walkowerów dał radę się utrzymać. Absolutnie się nie spodziewałem, że tak się to wszystko skończy. Wydawało mi się, że to wszystko minie, w końcu jakoś zagra.
Proszę mnie dobrze zrozumieć, bo mówię to z pełnym szacunkiem, ale ludzie w pana wieku rozglądają się raczej za emeryturą, a nie za pracą w ekstraklasie, jakże wykańczającą. Po co panu ta piłka?
Ale ja już mam emeryturę!
Chodziło mi bardziej o spokój, rezygnację z życia zawodowego.
Spokój? Nigdy go nie miałem. Nie rajcuje mnie spokojne życie. Stres jest mi pisany. Nie wiem, o co panu chodzi, może o sprawność fizyczną? Jak się wkurzę to jeszcze fiflaka zrobię!
Poważnie?
Tak, cały czas gram w piłkę. Mamy ligę 45+, między innymi ja jestem w jej zarządzie. Cały czas jestem w ruchu. Na razie nic mi nie grozi. Po schodach chodzę samodzielnie, a przyrządów do nordic walking nie używam. Trzymam formę.
Czyli takiego Gecova – w tej dyspozycji – mógłby pan jeszcze nawinąć ze dwa razy i trochę z nim potańczyć.
To jest ten złotowłosy?
Tak.
Wie pan, nie będę dyskutował z panem na temat zawodników ani tego, kto ich kupował, za ile i po co. Bo z tego, co widzę, to faktycznie… Dobrze. Może nie kończmy tej myśli.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot.FotoPyK