To historia trudnej miłości. Miłości kibica do klubu – odwzajemnionej, nieco nadszarpniętej, z separacją i happy endem. Miłości pełnej wyrzeczeń, bólu, łez i radości. Ale przede wszystkim oddania i uczucia. Nie za piękne gole, ładny stadion, jakąkolwiek efektywność czy estetykę… Poznajcie Marcina Kaczorowskiego, wieloletniego kibica i masażystę Widzewa.
**
Dobrze pamiętam ten dzień. 1 czerwca 2001 roku ukazuje się w Gazecie Wyborczej materiał „Wtedy widzę Widzew” o niewidomym kibicu, który jeździ na mecze przez pół kraju. Michal Josviak, jego autor, dzwoni do mnie z pytaniem, co by było, gdybym mógł teraz pracować w klubie. Cóż, byłoby zajebiście. Rozpoczyna się galop myśli – ja z Suwałk, kończę szkołę w Krakowie, nawet nie mam dyplomu – ale od razu wiem, że w to wchodzę.
Nie umiem jeszcze zbyt wiele. Podstawy wyniosłem ze szkoły, ale nie mam doświadczenia, płynności ruchów, własnego stylu masażu. Wojtek Walda, który pracował w klubie długo przede mną, wszystko ma mi dopiero pokazać. Na dzień dobry wprowadzają mnie do szatni, dają od razu poczuć atmosferę tego miejsca. Po czterech dniach się pakujemy i jedziemy na obóz. Mam w pokoju stół do masażu, żeby nigdzie nie chodzić. Latem jest zazwyczaj mniej pracy, przy takiej temperaturze masaż rozgrzewający rzadko występuje, ale ja jestem tym nowym, w dodatku ślepym. Zawodnicy przychodzą z ciekawości. Chcą sprawdzić tego gościa, ile potrafi. Siedzą do późna i nie chcą wyjść. Ci ostatni opuszczają pokój o 1:30. Dostaję mocno w kość, ale nie narzekam. Wiem, że zaczyna się nowy rozdział w moim życiu…
Pochodzę z Suwałk. To miejsce, w którym zawsze i wszędzie była Legia. Jagiellonia znaczy tam niewiele, chociaż w trakcie derbów w ruch idą płyty chodnikowe. Lata wszystko, co da się podnieść albo wyrwać z ziemi w okolicach stadionu. W moim domu rządzi jednak Widzew. Ojciec pochodzi z okolic Uniejowa i trafił na Suwalszczyznę, ja podążam w przeciwnym kierunku. Pewnego dnia wsiadam do pociągu i jadę na mecz. Jest rok 1995, gramy z Górnikiem Zabrze.
To miłość od pierwszego wejrzenia. Już wiem, że z Widzewem będę na dobre i na złe.
**
Jako kibic przeżywam na stadionie wiele trudnych momentów. Przegrywamy w Poznaniu 1:6 z Lechem, 0:6 we Wronkach z Amicą, to samo z Legią, kiedy Boruc strzela karnego. W pewnym momencie nie wiem nawet, co w Warszawie dzieje się na boisku. Od wyniku 0:3 już o nic nie pytam. Wojtek siedzi z drużyną na ławce, a mnie wzięli na lożę honorową. I autentycznie nie wiem, gdzie się schować. W przerwie schodzę do szatni i najchętniej zostałbym tam do końca.
Zaliczyłem 118 wyjazdów na oficjalne mecze. Nie liczę spotkań, na które pojechałem z klubu, ani domowych wypadów z Suwałk, ani derbów. Zwycięstwo 3:1 na ŁKS-ie w 2006 roku dało mi wielką frajdę. Fajny od strony kibicowskiej jest też rok później Poznań – na trybunach kilka tysięcy widzewiaków, wtedy po raz pierwszy zabieram syna.
Nigdy nie kręciło mnie obrażanie rywali. Na Legię zawsze powiem to, co mówię, ale przez wzgląd na to, ile złego wyrządziła kiedyś Widzewowi, łódzkiej piłce i nie tylko. Tak jak kocham Widzew, tak Legii nienawidzę. Chciałbym, byśmy doszli do sytuacji, kiedy olewamy ŁKS i przestajemy na niego zwracać uwagę. „Wygramy, wygramy, wygramy, zera pokonamy”. Żadnych przekleństw, bezosobowy zwrot, ale z zachowaną kulturą i dużą siłą argumentu.
Mam już tak, że jeśli najdzie mnie ochota założyć koszulkę Widzewa to ją zakładam. Jak komuś to przeszkadza – niech spojrzy w drugą stronę. Nieprzyjemności trochę było, choćby na dworcu w Łodzi mnie zaczepiali. Że Żydzew, że co tu robię. „Do ciebie, ślepaku, mówię” – słyszałem coraz głośniejszy głos. Ale przeszedłem dokładnie poprzez grupkę kibiców, odgarnąłem ich laską, a byli tak zaskoczeni, że nie wiedzieli, co zrobić. Jeśli przeciwnik zobaczy, że się go nie boisz, prawdopodobnie się wycofa.
Ale za Widzew oberwałem nieraz. Dostałem pałką od policji, dwukrotnie kulką w plecy – unikałem tych sytuacji, ale nie zawsze one unikały mnie. Kiedyś, jak nocnym pociągiem wracałem w barwach z meczu, dorwało mnie w Żyrardowie pięciu kibiców Legii. Zebrałem po ryju, obili mnie, dwóch wyeliminowałem. Barw nie zabrali.
**
Jako pierwszy na tzw. wcierkę rozgrzewająca przyszedł do mnie Zbyszek Wyciszkiewicz. Podaje rękę, przedstawia się. Na luzie, żaden pan piłkarz. Wyczuwam początkowo u zawodników dystans, pewną obserwację, nieco inne traktowanie, ale to normalna reakcja. I momentalnie mija.
Pracując w Widzewie Grajewskiego i Pawelca, z trzech lat pracy nie dostałem pensji za jedenaście miesięcy. Upominałem się nie raz. Po którejś z niedotrzymanych obietnic powiedziałem, że dopóki nie zapłacą mi zaległych pieniędzy, to nie wychodzę z klubu. Wyszedłem dopiero, jak przyszli z częścią kasy. Pawelec popełniał błędy, ale miałem go za widzewiaka, Grajewskiego – niekoniecznie. Chciał włożyć w klub złotówkę i po pół roku wyciągnąć trzy.
Wejście do każdego zamkniętego środowiska jest trudne. Z piłkarzami jest jeszcze ta specyfika, że to osoby w miarę publiczne, mniej lub bardziej rozpoznawalne. Zawsze będą ci normalni, ale i gwiazdeczki z sodówką. Albo ułożeni, albo imprezowi.
Pamiętam Piotra Włodarczyka, który miał o sobie bardzo wysokie mniemanie. Był chamem. Jeżeli nie potrafisz szanować drugiego człowieka i myślisz, że wszystko ci się należy, to jesteś nikim. Nie rozumiał, że w Widzewie nie ma wszystkiego. Raz przyszedł do mojego pokoju i zaczął grzebać w szafce. Nie było przez dwa dni Wojtka, siedziałem sam w klubie i próbował wykorzystać sytuację, że nie widzę. Chyba pomyślał też, że nie słyszę. Widzew stał krucho z finansami, mieliśmy wyliczone odżywki i wszelkie preparaty, ale czasem trafiała się gwiazdeczka, myśląc, że jej należy się więcej niż reszcie.
Na przyjaźnie brakowało miejsca i czasu. Były propozycje wspólnych wyjść, mogliśmy się razem pobawić, ale znałem swoje miejsce. Dziesięć lat temu lekarz z Łęcznej się zapomniał i na zgrupowaniu wypadł przez balkon z wyższego piętra.
**
Straciłem wzrok dwadzieścia lat temu. Jako 16-latek usłyszałem, że najpewniej już nigdy nie będę widział. Myślałem, że moje życie już się skończyło. Zanim wyszedłem ze szpitala, rozmyślałem: dlaczego ja? Ale szybko zadałem sobie pytanie, dlaczego mam przestać próbować żyć normalnie i się realizować. Postanowiłem, że zrobię wszystko, by żyć jak normalny, przeciętny obywatel w tym kraju. Nie wiedziałem jeszcze, w jaki sposób, ale wiedziałem, że to zrobię.
Mam świadomość, że pokonuję pewne bariery. Najważniejsze jest, by podjąć wysiłek i spróbować. Nie uznaję siebie za osobę niepełnosprawną, bo biorę życie pełnymi garściami. I to samo powiem o każdym, kto z całych sił stara się – mimo fizycznego ograniczenia – żyć w pełni normalnie. Pewna dziewczyna mówi mi: „To ty gotujesz? Ja bym tego nie umiała”. Ludzie narzucają sobie blokady, sami się hamują. Nie zawsze jest pięknie, też miewam gorsze dni. Budzę się i nie chcę mi się wstać. Mam dość i już zaczynam dzwonić do szpitala, że nie przyjadę do pracy. Ale w końcu sam stawiam siebie do pionu. Mówię sobie, że przecież jedyne, czego nie mam, to wzroku.
Gotuję, czytam, pisze fraszki, spróbowałem skoku ze spadochronem. Ostatnio byłem jednym z niewidomych, którzy robili zdjęcia na wystawę, pytali potem o to z radia. Życie jest za krótkie, żeby je tracić. Gdybym widział i spojrzał w lustro, czułbym się ze sobą dobrze. Zawsze byłem wierny swoim zasadom, wszystkich pacjentów traktowałem jednakowo.
***
Wiele osób pytało mnie, czy film „Henio, idziemy na Widzew”, który nakręciliśmy, nie był reżyserowany. Wierzcie mi, że tego nie dałoby się zrobić w taki sposób. Koleżanka w trakcie oglądania zaczyna się śmiać, chociaż wydawało mi się, że nic śmiesznego tam nie ma.
– O co chodzi? – pytam.
– Typowi faceci. Dorosły facet przechodzi obok kałuży, a dziecko przez kałużę.
Była też scena, w której chcieliśmy z synem wejść do sklepu dla kibiców. Mieliśmy kupić koszulkę. Wchodzimy, czuję zapach druku, coś tu nie gra. „Kurna, gdzieś ty mnie zaprowadził?” – zdenerwowany pytam syna. No tak, jesteśmy wejście obok. W księgarni.
W pewnym momencie przechodzę też przez kordon policji. Smutni panowie w kaskach i z tarczami patrzą w moim kierunku, ale zamiast się przesunąć lub mnie o to poprosić, stoją wpatrzeni. Wpadłem na nich, odburknąłem „Uważaj, kurwa”. Takie historie może tylko napisać życie.
A Henio był na meczu tylko kilka razy. Moja już była żona, którą zresztą poznałem na Widzewie, robi wszystko, żeby syn Widzewowi nie kibicował. Sytuacja temu sprzyja, bo zamieszkali na Dolnym Śląsku. Henio chodzi na treningi Barycza Milicz. Piłkarza z niego nie będzie, bo ma spore problemy ze wzrokiem, ale wolę, by kopał piłkę na boisku niż na konsoli.
„Henio, idziemy na Widzew” zdobył naście nagród, również za granicą. Skoro tamten film był dobry, uznaliśmy z Michalem, że nakręcimy rozszerzoną historię, pełnometrażową. Mamy o czym mówić, część materiałów powstało z kamery, którą miałem na czole. Chcieliśmy w ten sposób pokazać, jak wyglądałby mój świat, gdybym mógł widzieć. Trochę to jeszcze potrwa, bo brakuje nam współpracowników do postprodukcji i środków finansowych.
**
W prasie widniały historie, że straciłem wzrok, dostając gałęzią lub podnosząc bardzo ciężki worek. Obie są nieprawdziwe, chociaż tak mówiłem tacie i mamie. Moi rodzice, z którymi nie utrzymuję kontaktu od dwunastu lat, byli bardzo roszczeniowi. Nie mogli poznać prawdy.
Wzrok na prawe oko straciłem w wieku 6 lat, gdy przewróciłem się na ślizgawce, a znacznie później zaczęło mi ono fiksować i trzeba je było usunąć. Któregoś dnia kolega opowiadał w szkole dowcip, intensywnie gestykulował i, gdy się podnosiłem, dostałem łokciem w drugie oko. Jeszcze przez jakiś czas widziałem, ale ten wzrok był z każdym dniem coraz gorszy.
Miałem wtedy 16 lat. To był dla mnie bardzo trudny moment i wielki szok. Traciłem wzrok, ale musiałem zachować jeszcze siłę, by ukryć prawdę przed rodzicami. Znając ich, zniszczyliby tego chłopaka i jego rodzinę. Nie było mi to potrzebne. Chciałem tylko wrócić do szkoły. Wszyscy się świetnie zorganizowali, nie było osoby, która by nie pomogła. Kiedy opowiedziałem historię o gałęzi, nikt z klasy się nie zająknął, choć każdy się domyślał, że to efekt tamtego uderzenia. Padłem wtedy jak ścięte drzewo, ale nikt nie pisnął słowa rodzicom.
Po kilku latach spotkałem się z tym chłopakiem. Napiliśmy się alkoholu, powiedziałem mu: „Nawet nie myśl, że cię za to obwiniam. To przypadek, tak miało być”.
Może i łatwiej byłoby obwiniać. Ale do czego to prowadzi? Mogłem się nakręcać, budować w sobie złe emocje albo normalnie funkcjonować, skończyć szkołę ze swoją klasą. W młodym wieku straciłem wzrok na jedno oko, nosiłem okulary, a rodzice oddali mnie – bo tak im było łatwiej – do ośrodka szkolno-wychowawczego dla dzieci niedowidzących. Szybko przez to dojrzałem, byłem świadom wielu rzeczy. Zresztą, oni prawdziwej historii utraty wzroku nie poznali ode mnie. Przeczytali w gazecie.
**
Widzew zmienił się za Sylwestra Cacka. Pewnie, za Grajewskiego i Pawelca brakowało w kasie 180 złotych na opłatę zamówienia, ale potem ktoś chciał zrobić z klubu bank. Nie da się. Wyrzucono wieloletnich pracowników, a wzięto ludzi, którzy o sporcie nie mieli pojęcia. Kiedy potrzebowałem zamówić plastikowe kubeczki to szedłem do jednego gabinetu, jak potrzebowałem wodę – do drugiego, a odżywki – poprzez księgowość. Więcej było dyrektorów niż pracowników.
Klub, już za Cacka, oczekiwał ode mnie, że zrezygnuję z drugiej pracy w szpitalu. Tylko, że ja tam miałem umowę o pracę, w Widzewie – zlecenie. Oni rodzaju współpracy nie chcieli zmienić, a oczekiwali, bym był do dyspozycji piłkarzy i pracowników. Poszło więc o pieniądze, choć to nigdy nie była dla mnie praca dla kasy. Wkładałem w nią serce. Dwa tysiące złotych, które chciałem zarabiać, to nie było za dużo dla Widzewa, zwłaszcza w tamtych czasach, lecz dla ludzi, którzy lubili pokazywać, że to oni rządzą. Nikt nie godził się, by jakiś masażysta – na dodatek ślepy – stawiał im warunki.
Przez pierwszych dziewięć dni lipca pracowałem za darmo. Wciąż chciano, bym podpisał umowę na tych samych warunkach i pracował tak na obozie przygotowawczym. Powiedziałem Andrzejowi Góralowi, prawej ręce zarządu, na odchodne: „Jeśli sądziliście, że znaleźliście idiotę, to jesteście większymi idiotami niż sądziłem. Pieniądze za te kilka dni możecie sobie wsadzić w dupę. Pomogę Wojtkowi się spakować i żegnam”.
**
Zdarza mi się usłyszeć od kogoś, że jak ma ciężki dzień i gdzieś na mnie natrafi, to mówi sobie: „Doceń, co masz, bo inni mają gorzej”.
– Ale dlaczego ja mam gorzej? – pytam.
– No, nie widzisz.
– Dziękuję. Mam na pewno trudniej, ale czy gorzej?
Nie uważam, że mam gorzej. Żyję w nieco innej rzeczywistości, nie stanowi to dla mnie na co dzień kłopotu. Powiem więcej: nie wiem, czy teraz – gdybym miał możliwość – chciałbym widzieć. Nauczyłem się żyć bez wzroku. Nie twierdzę, że od razu bym się zmienił, ale wiem, że żyjąc bez oczu odbieram inne bodźce i zwracam uwagę, co ludzie sobą reprezentują.
A Widzew? Nigdy się nie umiałem na niego obrazić. Jeśli mogę pomóc, to zawsze chętnie pomogę. Kiedy klub zaczął odbudowę, od razu chciałem być jego częścią. Na razie wielu rzeczy brakuje, sam na mecze jeżdżę z własnym, składanym stołem. Taka już nasza narodowa domena, że umiemy się zjednoczyć wtedy, gdy jest bardzo źle. To początek drogi, ale jestem tu, by dołożyć cegiełkę również od siebie. Wychodząc na przedsezonową prezentację, miałem łzy w oczach. Pojawiła się myśl, że znów jestem w miejscu, w którym powinienem być.
PIOTR TOMASIK