Ostatni raz u siebie Irlandczycy przegrali w maju zeszłego roku. By znaleźć taki mecz, którego stawką były punkty, trzeba cofnąć się jeszcze o kilka miesięcy, do września 2013. Ostatnie dziewięć domowych spotkań to pięć zwycięstw (m.in. z Niemcami i USA) i cztery remisy (m.in. z Polską i Anglią). Bramki? Wliczając mecz z Gibraltarem, 17-3. Zaczęliśmy od tej wyliczanki, by uzmysłowić wam, jak ciężkie zadanie czekało reprezentantów Bośni i Hercegowiny, którzy w pierwszym meczu barażowym tylko zremisowali 1-1 z Irlandczykami i dziś musieli zostawić wiele na murawie Aviva Stadium, by jechać na francuskie Euro.
Nie udało im się. Begović, Spahić, Pjanić, Lulić, Dzeko i reszta okazali się zbyt słabi – zarówno każdy z nich indywidualnie, jak i jako zespół. Jak w pierwszym meczu – długo zwlekali ze szturmem, a gdy już go przypuścili, ciężko było nie odnieść wrażenia, że pod ich naporem nie padłaby nawet twierdza w Gliwicach – ta, zdobyta niedawno przez Koronę Kielce.
Zgoda, Bośniacy dostali w pierwszej połowie cios pod żebro. Zupełnie jakby zapuścili się do zakazanej części Dublina i spotkali miejscowego rzezimieszka. W jego rolę wcielił się holenderski arbiter Bjorn Kuipers. Gwizdnięcie karnego za muśnięcie piłki ręką, to jego fanaberia. Oczywiście od razu pojawiły się skojarzenia z ręką Henry’ego w pamiętnym barażu i stwierdzenia, że los oddał Irlandii to, co zabrał wtedy, ale… bądźmy poważni. Bośnia była bramkę w plecy, ale przede wszystkim zależało jej przecież na pokonaniu Randolpha. Jeden gol ciągle dawał dogrywkę.
Niestety, przerastało to możliwości gości. Jakaś szalona determinacja? Nie, raczej dość dyskretna. Co do samego poziomu spotkania – ujmijmy to tak – cieszymy się, że dotrwaliśmy do końca.
Bohaterem Irlandii został Jonathan Walters ze Stoke, którego zabrakło w pierwszym meczu. To on zamienił na bramkę wspomnianą jedenastkę, a w drugiej połowie zadał cios kończący zabawę. Zryw Bośniaków zobaczyliśmy dopiero w ostatnim kwadransie, a na konkrety czekaliśmy aż do doliczonego czasu gry. Raz piłka wylądowała na poprzeczce, później jeden z zawodników upadł w polu karnym, to mogła być jedenastka, choć nie jakaś ewidentna. Ale nie była.
Generalnie po tym dwumeczu szczególnie nie żałujemy, że Pjanicia i spółki nie zobaczymy we Francji. Zagrali kichę zarówno u siebie, jak i dziś. Nie kibicowaliśmy nikomu, ale w sumie cieszymy, że to nasi niedawni rywale kończą rywalizację z awansem. Poniekąd świadczy to o poziomie naszej grupy, oczywiście pozytywnie.
Fot. FotoPyK