Młodzieżówka pozostaje konsekwentna. Trzeba wielkiego samozaparcia żeby przetrwać w całości jej popis, niezaangażowany przypadkowy kibic odpuściłby po pięciu minutach. My nieprzypadkowo po jednym z jej meczów po prostu wkleiliśmy zdjęcie siekiery, bo tyle w tym polotu, co w rąbaniu drewna. Ale być może w tym szaleństwie jest metoda? Dzisiaj znowu nie stracili bramki, sami strzelili, więc rywal został odprawiony z kwitkiem.
Pierwsza połowa wyglądała tak, że Kędziora stwierdził „trzeba zmienić wszystko” i trudno było mu nie przyklasnąć. W ofensywie nie istnieliśmy, wymiana kilku podań była czymś ponad nasze możliwości – udało się uderzyć Lipskiemu, w miarę niezły strzał głową oddał Piątek, ale to właśnie wzięło się z prostoty tychże akcji. Choć trochę większa komplikacja i gubiliśmy się sami. Tymczasem patrzyliśmy na Norwegów i zazdrościliśmy tego bajecznie uzdolnionego technicznie Zahida, który czarował akcjami, klepki, mądrego rozegrania. Zazdrościliśmy czegoś tak prozaicznego, jak po prostu zawiązywania przemyślanych akcji, plus odrobiny pozytywnej nieprzewidywalności. Gole jednak nie padły, bo choć nasi defensorzy popełniali błędy, to te nie zemściły się.
A potem przyszła druga połowa i piłkarzem meczu został nie Zahid, a Jach. Tak jest, stoper Zagłębia, zresztą ostatnio raczej nie grywający, ale który był symbolem naszego zwycięstwa. Gdy pod koniec czyściutko pewnym wślizgiem wygarnął rzeczonemu Zahidowi, dziesiątce Norwegów, piłkę w polu karnym, wiedzieliśmy, że nic złego nam się nie stanie. Oczywiście, że Jach miał swoje małe grzeszki, ale jednak w tyłach był znacznie częściej pewny niż niepewny, tak jak i cała kadra, szczególnie po przerwie. Norwegowie się zbliżali, ale walką, charakterem, asekuracją i przytomnymi interwencjami zawsze udawało się wybrnąć z kłopotów. Może nie jesteśmy murem nie do przebicia, ale musi się ciężko na nas grać, co też widać było po tym, jak zmęczeni byli rywale pod koniec. Odcięło im prąd, zadręczyliśmy ich.
No dobrze, ale my wcale metamorfozy w ofensywie po zmianie stron nie widzieliśmy. Ciągle było to samo – kopanina i chaos. Tylko absolutnie najprostszymi środkami udawało się stworzyć zagrożenie. Wrzutka, uderzenie głową Kobylańskiego. Strzał z dystansu Formelli. Zresztą, bramka też nie padła z gry, bo z gry póki co stwarzać za wiele nie potrafimy. Jaroszyński nie pieścił się z piłką po rzucie wolnym, kopnął do bramki i wpadło. Futbolówka nie leciała ani mocno, ani technicznie, ale jednak leciała celnie i wpadła. Gracze ofensywni mają jednak sporo do nadrobienia do kolegów z defensywy. Próbował szarpać Lipski, dobrą zmianę dał Formella, ale nie oszukujmy się: to obrońcy wygrali Polakom mecz.
Fot. FotoPyK