„Futbol i cała reszta”. A właściwie – cała reszta, której nieodłącznym elementem jest futbol. O książce, która pełni rolę wehikułu czasu, porozmawialiśmy z jej autorem, Przemysławem Rudzkim. Zapraszamy.
Urodziłeś się i dorastałeś w niewielkim miasteczku, w którym nie było zbyt wielu perspektyw. Rzeczywiście miałeś – cytuję – przejebane na starcie?
Mieliśmy świadomość, że gdzieś tam daleko jest wielki świat, ale nie wiedzieliśmy tak naprawdę, jak on wygląda. Nie znaliśmy go. To była nienamacalna iluzja.
Co masz na myśli, mówiąc „wielki świat”? Ten mityczny Zachód?
Zachód. Wielki świat generalnie. Z racji miejsca, w którym się urodziłem, rodziny niektórych moich znajomych mieszkały w RFN, skąd przywoziły im różne prezenty. Coś ekstra, o czym ja mogłem tylko pomarzyć. Ciężko pewnie dziś młodym ludziom wyobrazić sobie sytuację, gdy w sklepach właściwie nic nie ma, chleby wolno kupić tylko dwa, a w mięsnym są najwyżej cztery parówki wiszące na haku. Nie zrozum mnie źle, swojego miasteczka nie potępiam, takie były po prostu czasy. Staram się jedynie pokazać wszystkie jego cechy, również te negatywne – przywary, patologie. Nie mieliśmy niczego, ale jednocześnie byliśmy bardzo szczęśliwi. Dlaczego? Przede wszystkim nie wiedzieliśmy, że czegoś możemy mieć więcej. A po drugie – dobrze nam było we własnym gronie i na własnym podwórku. Nie potrzebowaliśmy niczego ponad to. To jest clue całej opowieści. Chciałbym, aby czytelnicy odnaleźli w tej książce taki przekaz. Czasy były ciężkie, ale dziwnym trafem każdy mój rówieśnik nie powie o nich złego słowa. Mieliśmy mleko w stołówce szkolnej, zajęcia świetlicowe, refundowane kolonie i – co najważniejsze – nieustannie graliśmy mecze, bo zawsze było z kim pograć.
Jesteś z Czeladzi, więc pochodzisz z województwa śląskiego, choć pewnie zaraz zaprzeczysz, że masz cokolwiek wspólnego ze Śląskiem…
Wytłumaczę ci to. Jest rzeka Brynica i po jej dwóch stronach leżą dwa światy, które żyją zatopione we wzajemnych antagonizmach. Kiedy byliśmy mali, wydawało nam się, że podczas meczów z Ruchem Chorzów czy Górnikiem Zabrze spotykamy swoich największych wrogów. Szczerze ich nienawidziliśmy, serio. I wiesz co? Dopiero na studiach zrozumiałem, że Ślązak – o dziwo – to też może być fajny człowiek i miałem tam mnóstwo przyjaciół. Polubiłem ich gwarę. Uważam generalnie, że to bardzo fajni ludzie. Oni się czasem śmieją, że ludzie z Sosnowca i okolic uważają się za lepszych, ale nie są tak pracowici. Mówią, że jak się w Sosnowcu krzyknie na ulicy: „Hej, panie kierowniku!”, to wszyscy się odwrócą. (śmiech)
Wracasz czasem jeszcze do miejsc, w których rozgrywa się akcja książki?
Tak, choć ubolewam nad tym, że coraz rzadziej. Rodzice są coraz starsi, powinienem ich widywać zdecydowanie częściej. To moje wyrzuty sumienia w pogoni za lepszym życiem. Mógłbym być lepszym synem.
Mieszkają tam jeszcze jacyś twoi przyjaciele, kumple albo chociaż znajomi?
Moi przyjaciele już się wyprowadzili i szukają swojego szczęścia gdzieś indziej – w większych miastach: Katowicach, Warszawie, Londynie, Chicago. Ale pozostało wielu znajomych. Ostatnio przydarzyła mi się ciekawa historia. Byłem na targach książki w Krakowie, tam poznałem chłopaka, który przyszedł na stoisko wydawnictwa SQN i mnie zaczepił: „Słuchaj, pracuję tu jako rzecznik i chciałem się z tobą spotkać, bo wychowaliśmy się właściwie na tym samym podwórku, tylko jesteś trochę ode mnie starszy. Zagraliśmy nawet kiedyś razem w piłkę”. Bardzo pozytywny, młody człowiek, który – jak się okazało – założył z kumplami zespół i wytwórnia Warner wydała ich płytę. Bardzo mnie to ucieszyło, bo fajne jest uczucie, że są młodzi ludzie z mojego placu, którzy idą do przodu i radzą sobie w życiu.
Czym w tamtych czasach dla młodego Przemka był futbol?
W zasadzie wszystkim. Wszystkim, co najważniejsze. Rzeczą, od której wszystko się zaczynało i na której wszystko się kończyło. Czymś, pod co podporządkowany był cały mój świat. Czasem sobie myślę, że dzięki temu, iż związałem się z piłką w tak emocjonalny sposób, ona po pewnym czasie zaczęła mi to oddawać. Miałem wielkie szczęście, bo trafiłem na grupę chłopaków, z których niemal każdy – a było nas kilkudziesięciu – żył futbolem od rana do wieczora. Nie byłem typem dzieciaka, który nieustannie notował wyniku meczów, choć to też lubiłem robić. Żyłem piłką naprawdę, kopiąc godzinami na podwórku, od świtu, do zmierzchu. Nawet gdy dostałem pierwszy komputer Atari, w wieku bodaj ośmiu lat, przy którym spędzałem coraz więcej czasu, to jednak zawsze, kiedy kumple zwoływali drużyny pod oknami – nie było wówczas nawet domofonów – od razu wszystko rzucałem i wybiegałem na dwór.
To była jedyna możliwość, aby przywołać całe towarzystwo?
Zazwyczaj było tak, że jedna osoba jechała przez osiedle na rowerze i wykrzykiwała głośno różne imiona i pseudonimy, zbierając w ten sposób wszystkich chłopaków. Pamiętam, że największym koszmarem dla mnie były wakacje, gdy miasteczko pustoszało i nie mogliśmy czasem nawet skompletować składu. Wakacje i niedziela w małym miasteczku to dwie przerażające sprawy dla dzieciaka. Masz wrażenie, że czas stoi. Kiedy w myślach konfrontuję to z moim obecnym życiem, biegiem do utraty tchu, to wydaje mi się, ze przywołuję coś kompletnie surrealistycznego.
Na samym początku, jeszcze przed prologiem, piszesz, że bez futbolu cała reszta byłaby niczym. Powstaje pytanie: co, gdyby nie futbol? Jak wyglądałoby teraz twoje życie, gdyby nie istniał? Zastanawiałeś się kiedyś nad tym?
Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Piłka od dziecka otwierała różne furtki. Zauważyłem, że jeśli umiałeś dobrze grać w piłkę, to miałeś dużo łatwiejsze wejście do każdego nowego środowiska. Kiedy ktoś zmieniał szkołę albo jechał do kuzyna – powiedzmy – do Gdańska i pokazał, że dobrze sobie radzi na boisku, od razu spotykał się z akceptacją. Będąc dzieciakiem na ludzi, którzy nie interesowali się futbolem patrzyłem podejrzliwie. Moje zaangażowanie było tak olbrzymie, że nie potrafiłem tego zrozumieć. Taki ktoś wydawał mi się kompletnym dziwakiem.
W książce jest jeden taki bohater.
Tak, Wąski. Ale trzeba przyznać, że on też ma swoje atuty. Jako jedyny chłopak na osiedlu posiada komputer, a futbol ma kompletnie gdzieś. I kiedy chłopaki idą pograć do niego w grę piłkarską, to on wszystkich bez litości ogrywa. Wydawało im się, że skoro dobrze grają na podwórku, to będą też dobrzy na komputerze. Wąski wciąga ich w swój wirtualny świat, a oni czasem zapraszają go do tego rzeczywistego. Stanowią dla siebie naturalną przeciwwagę.
Czym futbol jest dla ciebie dzisiaj?
W pewnym momencie futbol stał się moim sposobem na zarabianie pieniędzy i musiałem zacząć traktować go bardziej zawodowo i co za tym idzie bardziej obiektywnie. Przeszedłem wiele ewolucji w sposobie postrzegania piłki. Jeszcze 12 lat temu byłem zwykłym kibicem reprezentacji i polskich klubów w europejskich pucharach. Ostatnio rozmawiałem o tej książce z Marcinem Żewłakowem. Przyznałem, że stosunkowo niedawno, bo w 2002 roku, byłem na Stadionie Śląskim i skandowałem jego nazwisko, kiedy strzelił gola Norwegii, a my awansowaliśmy na MŚ w Azji. Potem, już jako dziennikarz, zacząłem spotykać się z różnymi osobami ze świata sportu już na polu zawodowym i nabrałem dystansu. Staram się podchodzić do tego bardzo profesjonalnie. Wiem, że to jest coś, co daje mi kawałek chleba. Szanuję to, ale nie dorabiam do tego wielkiej ideologii. Gdyby ktoś powiedział: „Słuchaj, za pięć minut będzie tu Jose Mourinho i musisz przeprowadzić z nim wywiad”, to zebrałbym się w sobie i dałbym radę, choć pewnie nie obyłoby się bez niemałej dawki stresu. Natomiast niewiele rzeczy jest mnie już w stanie zaskoczyć. Czasem jednak emocje wracają. Bardzo kibicuję obecnej reprezentacji i wzruszyłem się, kiedy wywalczyła awans do EURO 2016. Jako że było to świeżo po zakończeniu pisania powieści, uznałem, że czas idealnie spiąć wszystko klamrą.
Wejście w środowisko odbiera jakąś część radości związanej ze wszystkim, co łączy się z futbolem?
Nie da się ukryć. Już dawno nie byłem na meczu kadry jako kibic. Muszę opisać spotkanie, wysłać reportaż do redakcji, pilnować deadline’u i skupić się na tym, aby chłodno i obiektywnie ocenić zawodników. Pod tym względem trochę zazdroszczę moim znajomym. Ostatnio zadzwonił do mnie mój najlepszy przyjaciel od czasów przedszkolnych: „Dawaj, przyjedź do Sosnowca, to pójdziemy na Zagłębie”. Nie sądzę, że gdybym pojechał teraz na mecz tego klubu, to byłbym w stanie wykrzesać z siebie emocje, jakie towarzyszyły mi, kiedy byłem w podstawówce i Zagłębie wygrywało z Lechem 4:1. Ale to nie jest tak, że się zestarzałem i wyprałem z tych emocji. Myślę, że gdybym nie został dziennikarzem, dalej jeździłbym na spotkania w roli kibica.
A nie wydaje ci się, że piłka nożna to trochę infantylna rozrywka, odbierająca powagi ludziom, którzy chcą uchodzić za poważnych?
Nie, nigdy bym tak nie powiedział. Piłka jest dla wielu ludzi bardzo ważną częścią życia. Niektórzy traktują ją może zbyt poważnie, ale futbol jest czymś, co daje ujście emocjom. Przypomniał mi się taki fajny film o katastrofie drużyny Manchesteru United w Monachium, zatytułowany „United”. Tam jest taka scena, gdy trener tłumaczy piłkarzom, dlaczego powinni wygrać w weekend. Są ludzie, którzy cały tydzień ciężko fizycznie pracują – w dokach, fabrykach – mają różne problemy i kiedy oni przychodzą na stadion, muszą otrzymać rozrywkę na najwyższym poziomie, aby zapomnieć o trudach, dostać nagrodę. Futbol pozwala uciec od szarej, codziennej rzeczywistości. Myślę, że ta pierwotna funkcja piłki cały czas zostaje spełniona. Bez względu na to, czy pracujesz w wielkiej korporacji, czy w oczyszczalni ścieków, na trybunach wszyscy stajemy się równi. To tak jak u nas na podwórku. Wszyscy byliśmy tacy sami, niezależnie od tego, jaki status społeczny i zawodowy mieli nasi rodzice.
Nie boisz się – tak z czysto biznesowego punktu widzenia – że tytuł książki, trochę jednak mylący, sprawi, że ludzie spoza środowiska sportowego nie sięgną po jej lekturę.
Nie chciałem być wyrachowany. Nie lubię „targetyzowania”. Rozmawiałem o tym z Krzyśkiem Stanowskim, który stwierdził, że umieszczenie słowa „futbol” może zadziałać na moją niekorzyść. Zgodziłem się z nim i zapytałem go jednocześnie, czy mógł być lepszy tytuł. Odpowiedź była krótka: nie. Wierzę w inteligencję czytelnika, że najpierw spojrzy na okładkę, ale potem przeczyta fragment i złapie ten paradoks, że cała reszta bywa ważniejsza od futbolu. Zauważyłem, że ludzie, którym „Gracz” – delikatnie mówiąc – średnio przypadł do gustu, teraz piszą, że nowa książka bardzo im się podoba i cieszą się, że dali mi drugą szansę. Myślę, że ci, którym się z kolei spodobał, mogą być tym razem rozczarowani. Tu nie ma sensacji.
Skoro już wywołałeś do tablicy „Gracza”, to warto pociągnąć ten temat. Wiem, że to może być trochę niewygodne pytanie, ale jestem ciekawy twojej opinii. Jak porównałbyś te dwie pozycje?
Uważam, że ta książka jest bardziej dojrzała, bardziej moja, jest po prostu lepiej napisana i opowiada – myślę – ważniejszą, przynajmniej z mojego punktu widzenia, historię. To wypłynęło z mojego wnętrza, a w „Graczu” musiałem więcej na chłodno kalkulować, tak aby wszystkie wątki jakoś się zawiązywały. Nie czułem się z tym do końca dobrze. Zdaję sobie doskonale sprawę, że za szybko rozstrzygnąłem niektóre kwestie. Wiele osób myśli, że napisanie „Gracza” wprawiło mnie w samozachwyt i że zacząłem chodzić z głową w chmurach, ale to znaczy, że ci ludzie kompletnie mnie nie znają. Dostałem dużo informacji zwrotnych negatywnych i wyciągnąłem z nich wnioski – oczywiście z tych konstruktywnych. Te książki są bardzo różne.
Czyli uważasz, że „Gracz” był dużo słabszy?
Tak mi się wydaje, choć ja nie jestem obiektywny. Na to złożyło się kilka czynników, ale przede wszystkim myślę, że zadecydował brak doświadczenia. Podam ci dwa przykłady. Pierwszy – ze świata książek. Przeczytaj sobie pierwszą pozycję Jo Nesbo, a potem jego ostatnią. Poczujesz się tak, jakbyśmy miał do czynienia z dwoma zupełnie innymi autorami. Pierwsza to jest wprawka literacka, a np. „Syn” to już arcydzieło. Ten facet zrobił gigantyczny postęp w pisaniu. Drugi przykład – ze świata piłki. Jakub Błaszczykowski zagrał pierwszy ważny mecz w reprezentacji Polski, przeciwko Finlandii, bardzo kiepski, i ludzie wylali na niego wiadro pomyj. Do czego zmierzam? Początki bywają trudne, a debiuty w szczególności.
Do jakiego gatunku zakwalifikowałbyś tę książkę?
Kiedy zacząłem ją tworzyć, miałem świadomość, że to ma być powieść obyczajowa – i tak też jest. Kobiety zawsze znajdą coś dla siebie – albo jakieś romanse, albo opowieści Grocholi, albo historię dziewczyny, która przyjeżdża ze wsi do wielkiego miasta, gdzie poznaje prawnika, który ma samochód za 500 tysięcy złotych i apartament z widokiem na Pałac Kultury. Chciałem, żeby faceci z mojego pokolenia też mieli namiastkę własnej literatury, z którą będą mogli się utożsamić. Bez ściemniania, oszukiwania i taniego blichtru. Chciałem, żeby to była prawdziwa, szczera opowieść o realnym świecie.
Jak ci się podoba określenie „sentymentalne gówno”?
(śmiech) W tym przypadku zostało użyte w pozytywnym znaczeniu. Już kiedyś je usłyszałem, więc nie zaskoczyło mnie to. Ale szczerze mówiąc, bardziej spodobało mi się to, co Krzysiek napisał na początku recenzji: że jestem jak diler, który dostarcza dobry narkotyk, po którym można się przenieść do przeszłości. Bardzo ładnie to ujął.
Myślę, że każdy z mojego pokolenia sentymentalizm ma głęboko w sobie zakorzeniony. Z czego to się bierze? Ten czas był dla nas po prostu fajny. Gdybym miał fatalne dzieciństwo, to pewnie wolałbym o nim jak najszybciej zapomnieć. Ale było inaczej. Dostałem ostatnio wiadomość od kolegi, który mieszkał w bloku obok i nigdy nie miał skłonności do wylewnych wyznań. Po przeczytaniu książki napisał: „Zafundowałeś mi podróż w przeszłość, za co bardzo chciałbym ci podziękować, a na końcu prawie się popłakałem”. To dla mnie ważne, że ludzie, z którymi się wychowałem, postrzegają to w podobny sposób. Bo to oznacza, że nie strzeliłem kulą w płot.
Nie da się ukryć, że książka naszpikowana jest całą masą wspomnień. To nie jest przypadkiem tak, że tęsknisz za beztroskim całodziennym ganianiem za szmacianą piłką?
Dobre pytanie. Ta książka pozwoliła mi na odnalezienie bardzo wartościowych momentów. Kiedy wracałem zmęczony do domu i siadałem do laptopa, moja Kasia często łapała się za głowę: „Jeszcze chcesz pisać?! Przecież cały dzień byłeś w pracy. Zamknij tego laptopa i połóż się spać”. A dla mnie była to pewnego rodzaju ucieczka do – nazwijmy to – swojej kryjówki, gdzie człowiek czuje się bezpiecznie. Nic ci nie grozi, bo rodzice się tobą opiekują, bo mama przygotuje śniadanie, obiad i kolację, bo babcia da pieniądze na lody. Nie musisz się przejmować tym, co się wokół ciebie dzieje. Tak, coś w tym jest. Szczerze? Nie był to jakiś celowy zabieg. Dopiero teraz, gdy zadałeś mi to pytanie, tak naprawdę sobie to uświadomiłem.
W jak dużej części książka jest retrospekcją twojego życia? Inaczej mówiąc: ile opowiedzianych tam historii ma swoje odniesienie w rzeczywistości?
Wiele, ale niektóre zostały przeze mnie wymyślone. Jest to fikcja obyczajowa, co chyba warto podkreślić, bo w procesie produkcji książki wydarzyła się pewna zabawna pomyłka. Otóż zniknęło z jej frontu jedno bardzo ważne zdanie: „Wszelkie podobieństwo do osób jest przypadkowe, większość opisanych zdarzeń jest prawdziwa”.
Faktycznie, nie ma czegoś takiego.
Mam nadzieję, że będzie dodruk, to już się znajdzie (śmiech). Wracając do tematu – wszystko starałem się wymieszać. Niektórzy moi koledzy, czytając tę książkę, mogą przez chwilę pomyśleć: „O, to jest o mnie!”. Ale przewrócą stronę i dojdą do wniosku, że to jednak nie tak. Nie mogłem stworzyć czegoś w skali 1:1, dlatego pojawia się fikcja. Życia postaci, których losy opisałem, są skonstruowane fikcyjnie od A do Z. Zabieg, który zastosowałem w tej książce – pierwsza osoba liczby mnogiej – jest wykonany z premedytacją. Chciałem wzbudzić w czytelniku pewną irytację: dlaczego ten, który cały czas mówi „my”, nie wspomina o sobie? Narrator, czyli ja, ukryty jest w każdym z bohaterów. Każdemu z nich przydarza się co najmniej jedna moja historia.
Aby kupić książkę „Futbol i cała reszta” kliknij TUTAJ
Sporo jest tam mocnych, potocznych albo wręcz wulgarnych słów. To też miało na celu zwiększenia autentyczności tej powieści?
Komuś się może wydawać, że to tanie efekciarstwo i przerysowanie, bo siedmiolatki siarczyście klną i że jest to niepotrzebne. Ale to nie jest żadne przerysowanie. Przypominam nieśmiało, że my nie byliśmy synami profesorów, tylko górników. Na podwórku co drugie słowo było wulgaryzmem. Sam miałem przez to problemy z rodzicami – nie tylko moimi. Gdyby te przekleństwa się nie pojawiły, to właśnie wtedy zamazałbym rzeczywistość.
Tak na marginesie – historia z kupą na środku stadionu jest prawdziwa?
(śmiech) Tak, jest prawdziwa sama w sobie, było takie zdarzenie, ale też bardzo mocno podrasowana. Trochę to może smutne albo wręcz żenujące, ale tacy po prostu byliśmy. Myślę, że kilku moich kolegów uśmiechnie się pod nosem, czytając tę historię.
A Taran? Wyolbrzymiłeś w jakiś sposób jego zachowanie? To projekcja twoich najgorszych koszmarów?
Niestety nie.
Kiedy czytałem tę książkę, myślałem: „nie, przesadza, ten gość nie mógł być aż taki przerażający”.
Był przerażający i co gorsza – prawdziwy. Jeśli tak tę postać odczytałeś, to bardzo się cieszę, bo to oznacza, że udało mi się ją dobrze oddać. To jest jakaś wielka dziura w systemie edukacji, że tacy ludzie w ogóle zostali dopuszczeni do obcowania z dziećmi. W naszej klasie licealnej zaczynały 32 osoby, a do matury przystępowało 13. Chodziłem do szkoły, gdzie poziom nauczania był mierzony liczbą pał. Potem przeniosłem się do innej, więc mam dobry punkt odniesienia. Dopiero wtedy przekonałem się, że nauczyciele też potrafią być ludźmi, a uczniowie ich partnerami w dialogu. Nie ukrywam, że chciałem zawrzeć swoje prywatne rozliczenie z tą sprawą. To jest człowiek, który przetrącił skrzydła i zabił pewność siebie wielu zdolnych dzieciaków. O zmarłych nie powinno mówić się źle, ale o nim spokojnie można. Za życia pracujemy na to, jak nas odbierają inni, kiedy odchodzimy z tego świata. Okropny, ohydny człowiek.
Jeden rozdział w dużej mierze poświęcony jest strachowi. Miałeś jakieś swoje lęki?
Byłem dosyć strachliwym dzieciakiem. Bałem się chociażby pijaków czy psów. Szkoły się nie bałem, dopóki nie trafiłem do liceum. Myślę, że to bardzo ważny moment w całej książce. Chłopcy przestają być chłopcami, opuszczają własne podwórko, mogą zawiązać nowe znajomości, ale oni tego nie chcą. Bo po co? W swoim gronie czują się najlepiej i nie mają zamiaru tego zmieniać.
Czyli strach przed czymś nieznanym.
Generalnie – boimy się, jako ludzie, nowych rzeczy. I to wszystko kumuluje się w szkole, gdzie zostaje im odebrana pewność siebie. Kiedy ci chłopcy z uczniów piątkowych, z czerwonymi paskami, stają się popychadłami, nad którymi ktoś się znęca. To była pierwsza brutalna lekcja dorosłości. Dowiadują się, że życie wcale nie jest takie proste. Boją się też, że zawalą coś na boisku. Jest taki fragment, kiedy jadą na testy w Zagłębiu Sosnowiec i różnie sobie z tym radzą. Jeden jest zdeterminowany, drugi w nerwach zapomina umiejętności, trzeci stwierdza, że podwórkowe granie jest dużo fajniejsze, niż traktowanie piłki tak śmiertelnie serio.
Utożsamiasz się jakoś szczególnie z którymś z bohaterów? Słuchając ciebie i czytając książkę, mam wrażenie, że kimś takim może być Karpiu, ale to tylko moja prywatna obserwacja.
W każdym z nich jest coś ze mnie. W Małym, bo byłem mały, w Tytusie, bo chodziłem na Zagłębie, w Wąskim, bo grałem na komputerze, w Truskawie, bo byłem złośliwy i lubiłem podważać to, co mówią inni. To normalne, że bohaterowie bywają czasem projekcją zachowań autora. A jeśli chodzi o wrażliwość i taką lekką nieudolność w relacjach z kobietami, to rzeczywiście chyba jest mi najbliżej do Karpia. Najmniej pewnie mam z Kuny, a myślę, że w rankingu polubień przez czytelników zająłby pierwsze miejsce.
To ciekawe, bo wymieniłeś właściwie same negatywne cechy.
Co poradzić? Takie mi przyszły na myśl. Może chciałem na nie spojrzeć z dystansu?
Wspomniałeś o relacjach – powiedzmy – chłopięco-dziewczęcych. Karpiu był też tym, który jako pierwszy – kolokwialnie mówiąc – zaliczył.
Powiem brutalnie szczerze: akurat w tym przypadku to nie byłem ja. (śmiech) To był moment, kiedy zaczęły pojawiać się ważniejsze rzeczy niż piłka. Ci chłopcy, którzy byli bardziej dojrzali, chodzili już z dziewczynami za rękę, a kumple, dla których futbol wciąż był na pierwszym miejscu, patrzyli na nich jak na zdrajców. Płeć przeciwna niewątpliwie była czynnikiem mocno odciągającym uwagę od podwórkowych karier. W ogóle mam teorię, że kobiety łamią sporo karier.
A jeśli chodzi o sam futbol – byłeś bardziej jak Wąski czy jednak Kuna?
Gdzieś pośrodku. Może nie byłem najczęściej wybierany jako pierwszy, ale nigdy nie byłem też ostatni. Byłem solidnym podwórkowym grajkiem, dającym gwarancję kilkuset goli rocznie, w dużej mierze dzięki temu, że nie graliśmy na spalone. (śmiech)
W książce mało uchwytny był moment ze zmianą ustroju w naszym kraju. Czy to oznacza, że wy, jako dzieciaki, nie zauważyliście większej różnicy?
Moim zamysłem było zobrazowanie tej zmiany nie tyle opisując sejmowe obrady i wyciągi z Dziennika Telewizyjnego, ale w obyczajowy sposób. Chciałem pokazać, że czegoś nie było w sklepach, a potem nagle się pojawiło, albo że coś było trudne do zdobycia, a za chwilę zrobiło się ogólnodostępne. Że świat zaczął się dla nas zmniejszać, bo powoli wychodziliśmy ze swojego podwórka do większych miast. Że pojawiało się coraz więcej atrakcji. Dosyć wymowny jest fragment, gdy chłopcy jadą na wycieczkę to Francji i tam nauczyciel mówi im, że jest coś takiego jak sklep Carrefour. Dziś brzmi to absurdalnie, ale kiedy wówczas weszliśmy do środka, byliśmy w szoku. Zobaczyliśmy tyle produktów, że po prostu zwariowaliśmy. A najsmutniejsze w tym wszystkim było to, że praktycznie na nic nie mieliśmy pieniędzy. Patrzyliśmy na ten wielki świat i zastanawialiśmy się, co to będzie, kiedy on do nas przyjdzie. Czy będzie nas na niego stać?
Po raz kolejny, podobnie jak w „Graczu”, zacytowałeś fragment jednego z utworów rapera Eldo. Rozumiem, że to nie zwykły zbieg okoliczności, a świadomy wybór.
Jasne, to nie przypadek. Uważam, że cytat z kawałka „Miasto słońca” jako otwarcie powieści najlepiej oddaje w krótkiej esencji to, co chciałem przekazać w tej historii. Kiedy słuchałem tego utworu, od razu pomyślałem, że te słowa idealnie wpisują się w treść książki. Wcześniej uprzedziłem Leszka, że będę chciał wykorzystać ten fragment. On oczywiście nie miał nic przeciwko temu. Jesteśmy w podobnym wieku, podobnie postrzegamy świat, mamy też – tak sądzę – podobny stopień wrażliwości. Rozmawialiśmy ze sobą zaledwie kilka razy w życiu, ale łatwo dostrzegalna była pomiędzy nami nić porozumienia. Mieliśmy nawet kiedyś pomysł, aby napisać jego biografię, ale ostatecznie – z różnych przyczyn, nie mojej czy jego winy – nie doszło do realizacji projektu. Tak jak tytuł jest małym hołdem dla Woody’ego Allena i mojego ulubionego filmu „Życie i cała reszta”, tak ten wstęp jest hołdem dla twórczości Leszka, bez wątpienia najlepszego rapera w Polsce.
Książka przede wszystkim – o czym sam otwarcie mówisz – skierowana jest do pokolenia 30- i 40-latków. A co z młodszymi czytelnika?
Wierzę w to, że młodsze osoby, które przeczytają tę książkę, zobaczą w tym wszystkim kawałek historii Polski, mały wyciąg z dawnych czasów. Wiem, że trudno może być im zrozumieć pewne rzeczy, których nie mieli okazji doświadczyć, np. że kolejka do piekarni ma trzysta metrów. Chciałem to przedstawić w jak najbardziej realistyczny sposób, jednocześnie nie być nadętym, tylko podejść nawet do najtrudniejszych spraw z humorem. Mam nadzieję, że udało mi się w pewien sposób wyjaśnić, jak wówczas funkcjonowaliśmy i jak Polska zmieniała się przez ten czas. Gdyby ktoś z młodszego pokolenia w taki sposób odebrał tę książkę, byłby to chyba mój największy sukces.
Rozmawiał Kamil Kaliszuk
fot. empik.com