Reklama

Wyznania piłkarskiego „przerzuta”: – Jestem Janusz, kibicuję Arce i Legii

redakcja

Autor:redakcja

27 października 2015, 22:18 • 8 min czytania 0 komentarzy

Dzień dobry, mam na imię Janusz (imię – przyznam – w kontekście kibicowskim obecnie wyjątkowo niefortunne), mam 23 lata i jestem “przerzutem”. Właśnie takim mianem często określają mnie znajomi. Co prawda zazwyczaj w żartobliwym tonie, ot tak, by po prostu wbić mi szpileczkę, jednak podobne zarzuty słyszę także zupełnie na poważnie. Ręki na szczęście nikt na mnie jeszcze nie podniósł, bo ci, którzy świadomi są mojej “choroby”, mimo wszystko mają chyba prawo uważać mnie za dobrego człowieka. Tak czy inaczej, zdaję sobie sprawę z tego, że w pewnych kręgach ujawnienie dręczącej mnie przypadłości mogłoby się okazać samobójstwem.

Wyznania piłkarskiego „przerzuta”: – Jestem Janusz, kibicuję Arce i Legii

Jaka jest definicja bycia “przerzutem”? Dla niezorientowanych, w skrócie: chodzi o szeroko pojmowaną niewierność barwom, zdradę, bratanie się z wrogiem, stanowienie zaprzeczenia wszelkich ideałów i wartości cechujących kibicowski światek. No bo jak można dopingować trzy polskie drużyny, które wzajemnie się nie znoszą, jednocześnie będąc obojętnym lub – w niektórych przypadkach – nawet emanować pewną intuicyjną niechęcią względem zgód zespołu z miasta swojego pochodzenia. Przecież “Braci się nie traci”.

Do napisania tego tekstu zainspirował mnie mecz Legii z Lechem, który miałem okazję obejrzeć z wysokości trybun. Konkretniej na “Żylecie”. Jestem z Gdyni, odkąd pamiętam kibicuję Arce, którą z gośćmi z Poznania łączy długoletnia sztama. Ja jednak przy Łazienkowskiej miałem na sobie koszulkę z “elką” w kółeczku na lewej piersi. I to wcale nie dlatego, że nie dostałem się na sektor kibiców przyjezdnych i nie chciałem wzbudzać podejrzeń wśród tłumu zagorzałych Legionistów z obawy przed dostaniem po pysku, lecz dlatego, że zwyczajnie zależało mi na tym, by trzy punkty zostały w stolicy. Konflikt interesów? W rozumieniu wielu (większości?), owszem. Z mojego punktu widzenia – ani trochę.

Podejrzewam, że nie jestem jedyną osobą, która chodząc na mecze zespołu ze swojej miejscowości, manifestuje w ten sposób identyfikację ze swoją ziemią. Dlaczego więc “w pakiecie” poniekąd musimy przejąć również sympatię względem ekip, z którymi większość z nas nie ma tak naprawdę nic wspólnego? Nie chodzi tu już nawet o przypadek – jak chociażby mój – w którym idziesz na stadion w aktualnym miejscu zamieszkania. Chodzi bardziej o przyjrzenie się szerzej zjawisku bezrefleksyjności w propagowaniu pewnych wartości, które rzekomo miałyby się wiązać z lokalnym patriotyzmem.

Co mnie obchodzi, kto z kim i komu obił mordę lub kto z kim w czasach, gdy niektórych z nas mogło jeszcze nie być na świecie, wspólnie się upił? Chłopaczkowi z gdyńskiej Chyloni / bydgoskiego Fordonu / warszawskiej Pragi (niepotrzebne skreślić albo zastąpić nazwą którejś z uboższych dzielnic własnego miasta) od małego będzie się tłukło do głowy, że – oprócz wspierania swoich – jednych lubimy, innych mniej, a niektórych za szalik powinniśmy co najmniej zwyzywać. Dlaczego? Bo tak. Bo Władek z Grzesiem w czasach młodości twoich rodziców wspólnie obalili kilka flaszek, ewentualnie spuścili łomot Witkowi i Zygmuntowi. A tak w zasadzie, to nawet nie wiadomo, jak to naprawdę było. Oczywiście, za niektórymi zgodami kryją się piękne historie, wzajemne wsparcie jednych względem drugich w nagłej sytuacji, jednak problem tkwi w tym, że – no właśnie – środowisko kibicowskie, które stara się rozprzestrzeniać sympatię wobec drużyn z obcych miast, zapomina o wytłumaczeniu, dlaczego ma być tak, a nie inaczej. Zapomina o udzieleniu ci podstawowej informacji. Tak po prostu jest, musisz z tym żyć. I już. A że wpajane za młodu walory bardzo łatwo kultywować bez racjonalnych przesłanek przez resztę życia, młody fan pójdzie kibicować w szaliku jednej ze sztam, choć najprawdopodobniej w mieście “braci” ani nie ma przyjaciół, ani być może nie wie nawet, w którym miejscu znajduje się ono na mapie, myląc Lubin z Lublinem. Nie wspominając już o ewentualnym uczestnictwie w integralnych bankietach, robieniu interesów czy wspólnym zwalczaniu wrogów. Jednym słowem – masz złudne wrażenie, że stanowisz część czegoś, z czym absolutnie nic cię nie łączy.

Reklama

Dlatego też w niedzielę nie miałem sentymentów ani egzystencjalnych rozterek. Wybrałem dopingowanie ekipy, z którą się utożsamiam, bo z Warszawą mam wspólnego wiele, z Poznaniem – nic. To w stolicy kraju, a nie Wielkopolski zdobywam obecnie wykształcenie. To w Warszawie poznałem masę ludzi/legionistów, z którymi łączą mnie zażyłe relacje. To warszawiacy, nie poznaniacy niejednokrotnie udzielali mi pomocy w podbramkowych sytuacjach. To w Warszawie chciałbym osiąść na stałe, bo to miasto po prostu mi leży i oferuje szeroki wachlarz możliwości. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic do ludzi z Poznania. Ja po prostu nikogo stamtąd nie znam. Nigdy tam nawet nie byłem, chyba że przejazdem. Nie mam z tym miastem – ani też z jego mieszkańcami – żadnej emocjonalnej więzi. Są mi obojętni. Gdybym zdecydował się na kontynuowanie edukacji w Poznaniu, pewnie czułbym coś względem Lecha. Wszystko opiera się wyłącznie na moich dotychczasowych przeżyciach.

Wszystkie “kurwy” kierowane w stronę Lecha spływały więc po mnie niczym pot po Ryszardzie Kaliszu w trakcie meczu polskich polityków z gwiazdami TVN-u. Ani mnie one nie dotykały, ani też za specjalnie nie podbudzały we mnie nienawiści. Wiem, że wśród fanów Kolejorza bez cienia wątpliwości zasiadał jakiś gdynianin, który postanowił wybrać się na wyjazd zgody, jednak do momentu kiedy na “Żylecie” nie padłoby “Arka Gdynia, kurwa świnia”, w żaden sposób by mnie to nie obchodziło.

Cały problem polega więc na braku uświadomienia i bezrefleksyjności. Jeśli grupka kibiców mojej drużyny zaprzyjaźniła się – w obojętnie jaki sposób – z grupką kibiców innego zespołu, naprawdę nie mam nic przeciwko. Dobrze się dogadują, wzajemnie sobie pomagają, nic tylko się cieszyć, naprawdę zajebiście, tak trzymać. Nie potrafię jednak zrozumieć postawy mającej na celu narzucanie w jakiś sposób tej zażyłości drugiemu człowiekowi. Nie możesz głośno powiedzieć, że kogoś nie lubisz lub jest ci obojętny, ponieważ lubi go ktoś inny. Bo to wbrew kibicowskiemu etosowi, bo to niesubordynacja. Twoje życiowe doświadczenia lub ich brak nikogo nie będą obchodziły, nawet jeśli masz konkretne powody ku temu, by nie pałać do kogoś uczuciem.

Tego typu tendencja może okazać się niebezpieczna w praktyce. W jaki sposób? Ano w taki, że czym więcej dajesz sobie wpoić, tym bardziej ktoś będzie starał się tobą sterować. W ostatnich latach jest to najlepiej widoczne na przykładzie zależności między kibicowaniem i polityką. Agitacja stała się istotnym punktem programu wśród grup prowadzących doping na stadionach. Tak więc w piątek przed starciem Arki ze Stomilem Olsztyn pod Stadionem Miejskim w Gdyni dziwnym trafem znaleźli się ludzie częstujący ulotkami i broszurkami partii Korwin, czyli tej samej, na którą do oddania głosu zachęcano na niezależnych portalach żółto-niebieskich. Kochasz Arkę? To pokochaj jeszcze Lecha i Cracovię. A, no i zagłosuj na Korwina. Od biedy na Prawo i Sprawiedliwość. Dlaczego? Przeczytaj sobie na ulotce, ogólnie tępimy lewactwo. W przeciwnym razie nie będziesz jednym z nas. Sam kiedyś ledwo uniknąłem łomotu za głos oddany na Palikota i być może to właśnie dlatego jestem wyjątkowo uczulony na podobnego rodzaju manipulacje.

O ile upolitycznienie w sporcie – w piłce nożnej w szczególności – jest czymś, co mieści się w ramach akceptowalności, a nawet jakiegoś zrozumienia, o tyle posuwanie się do tego typu emocjonalnego szantażu jest zwyczajnie obrzydliwe. Idąc tym tokiem rozumowania, za chwilę ktoś będzie kazał ci się legitymować kserokopią karty wyborczej przed wejściem na trybuny, ponieważ poczuje, że ma realny wpływ na twoje podejście do życia i na podejmowane przez ciebie decyzje. To oczywiście mocno groteskowy, podkoloryzowany przykład, jednak doskonale odzwierciedlający to, po jak śliskim gruncie stąpamy.

Żeby nie było, istnieją też rzeczy, które wśród najzagorzalszych fanów doceniam i które rzeczywiście stanowią dowód na to, że nie wszystko ogranicza się do prania mózgów naiwniakom. Zbiórki pieniędzy nie tylko na oprawy, lecz także dla ciężko chorych kibiców czy na wyprawki dla dzieciaków z biednych dzielnic są organizowane w miastach większości klubów występujących na szczeblu centralnym, choć podejrzewam, że nie tylko tam. Szlachetnych inicjatyw będących owocem współpracy kibiców z samym klubem znaleźć można całą masę. Mógłbym także wspomnieć o Marszach Niepodległości, które ja akurat widzę mimo wszystko bardziej w pozytywnym niż negatywnym świetle, jednak temat jest na tyle złożony, że zasługiwałby na dołożenie do setki elaboratów kolejnego, przy czym nie każdy musiałby się zgadzać z moimi argumentami. Co do wspomnianych dobroczynnych składek natomiast nikt nie będzie miał absolutnie żadnego punktu zaczepienia, by negować ich altruistyczne zamysły.

Reklama

Kibicowanie jako zjawisko społeczne to kwestia wyjątkowo drażliwa i budząca skrajne odczucia. Najważniejszą sprawą jest jednak umiejętność samodzielnego myślenia i korzystania z własnego rozumu. Bądź za Arką i życz jak najlepiej Lechowi czy Cracovii, bądź legionistą i życz awansu Zagłębiu Sosnowiec. O ile rzeczywiście masz argumenty (które wcale do mnie nie muszą przemawiać). Czy byłbym lepszym człowiekiem i fanem, gdybym zamiast do Warszawy udał się na studia do Poznania? Czy jestem lepszym obywatelem, jeśli głosuję na Korwina czy PiS, bo do tego namawia młyn? Poszedłem na mecz klubu A, bo identyfikowałem się z miastem A. Poszedłem na mecz klubu B, bo identyfikowałem się z miastem B i mam stamtąd fajne wspomnienia. Chodzę na klub C, bo urodziłem się w mieście C. Wy utożsamiacie się również z kimś z miasta X, Y lub Z, bo – być może – zwyczajnie macie własne, miłe doświadczenia. Moim numerem jeden zawsze będzie zespół stamtąd, skąd pochodzę. Jest to z mojego punktu widzenia dużo bardziej wartościowy wyznacznik przywiązania do miejsca zamieszkania i lokalnego patriotyzmu niż skakanie w ogień za nieznajomym, o którym – przy dobrych wiatrach – słyszałeś tylko w opowieściach. Żyj i daj żyć innym. W pierwszej kolejności dopinguję ekipę z mojego rewiru i wrzucę do puszki na kogoś, kto identyfikuje się z moimi barwami. I niech to wystarcza.

JANUSZ BANASIŃSKI

Najnowsze

Koszykówka

Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Michał Kołkowski
2
Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark
Anglia

Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Radosław Laudański
1
Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Komentarze

0 komentarzy

Loading...