Jeżeli ktokolwiek liczył na niezły występ grającego zazwyczaj fajną piłkę Zagłębia i świetnie kontrujący, jak przed tygodniem, Górnik Łęczna – musi czuć poważne rozczarowanie. To był taki mecz, który można było rozegrać w najgorszym terminie pierwszoligowym: w niedzielę, o godz. 12:45 i bez udziału publiczności (tak będzie jutro w Katowicach). No, albo nie rozgrywać go wcale. Wygrani są wszyscy ci, którzy na ten czas wybrali jakiekolwiek inne zajęcie.
Maciej Szmatiuk stanął w przerwie meczu przed kamerami, analizował z reporterem NC+ powtórki i wyraźnie żałował, że piłka po uderzeniu Radosława Pruchnika nie wpadła do siatki. Nie byłoby nic w tym nadzwyczajnego, gdyby nie to, że chodziło o strzał niezbyt mocny, głową, w sam środek bramki i dokładnie tam, gdzie stał bramkarz. I to była najlepsza przez 45 minut gry sytuacja Górnika. Zagłębie miało przez ten czas jedną, nieco lepszą: po strzale Papadopulosa piłka otarła o poprzeczkę.
Ta okazja bramkowa to akurat świetny przykład pomysłu lubinian na grę w dzisiejszym meczu. Spokojnie utrzymać piłkę w środku boiska, rzucić na skrzydło, stamtąd dośrodkować w pole karne i czekać, co wydarzy się dalej. Rzecz jednak w tym, że – nie licząc sytuacji Papadopulosa z pierwszych minut gry – nie działo się nic. Dopiero w końcówce Leandro przegrał walkę o pozycję z Janusem, sfaulował go, a Czech z jedenastu metrów uderzył obok bramki. Tak, ostatnie minuty faktycznie były niezłe, bo sytuacje mieli Papadopulos, Woźniak i Śpiączka, a na bohatera wyrósł Rodić.
Ale co piłkarze robili wcześniej? To naprawdę dobre pytanie. My z 75 minut gry pamiętamy tak naprawdę tylko trzy rzeczy. Pierwsza, z jakim żalem o tej sytuacji Pruchnika wypowiadał się Szmatiuk. Druga, to festiwal niedokładności, braku precyzji i koncentracji w wymianie najprostszych piłek, które przekładały się jedynie na frustrację kibiców. Trzecia – bitwa Mierzejewskiego z Cotrą na wiązanki. Okazało się, że więcej wyzwisk w języku polskim może zademonstrować ten drugi.
To tyle. Tylko tyle.
Fot.FotoPyk