Lech przegrywał 0-2, gonił wynik i ten rezultat dogonił. Ale w Poznaniu nikt się z tego nie cieszy, bo żeby wydostać się ze strefy spadkowej, Ruch trzeba było po prostu rozgromić, zwłaszcza jeśli chorzowianie do Poznania przyjechali z trzema obrońcami, a na lewej stronie defensywy wystąpił Marek Zieńczuk. Lech wciąż gra za wolno i za słabo. I poza Szymonem Pawłowskim trudno kogokolwiek chwalić.
Przez ostatni tydzień w szatni Lecha było inaczej. Inaczej w porównaniu do poprzednich tygodni kilkunastu, gdy z dnia na dzień każdy coraz bardziej się dołował. Łukasz Trałka powtarzał, że jest więcej “świeżości”. Zresztą można było się domyślić, że Jan Urban nie będzie specjalnie piłkarzy z Poznania forsował, raczej z nimi się pośmieje, porozmawia, wesprze.
Lech miał odetchnąć, a Ruch pokonać kilkoma bramkami. Tymczasem po 25. minutach sprawił, że Mariusz Stępiński zaczął wyglądać jak Nemanja Nikolić. Nie chodzi tylko o dwie bramki, ale ten specyficzny ciąg na bramkę, charakteryzujący tylko najlepszych napastników. W ogóle cała chorzowska ekipa na początku spotkania mogła się podobać – silna, zorganizowana, konsekwentna. Doskonale udawało się ukryć, że duet stoperów stanowi tandem Koj-Cichocki. Przed nimi było czasem tak gęsto, że oba tuzy defensywy mogły skupić się tylko na wybijaniu piłek z pola karnego. Niektóre z nich trafiały do Stępińskiego, Lipskiego czy Mazka, którzy naprawdę potrafili skontrować. Przyspieszyć, gdy było wolne miejsce, zwolnić gdy trzeba było to zrobić. Niby młodzi, niby gówniarze, a zagrali jak doświadczeni ligowcy.
Lech atakował, był przy piłce, ale jak w całym sezonie było to posiadanie bez większych efektów. Podanie, podanie, przerzut na skrzydło i dośrodkowanie – zwykle słabe. Tak wyglądał najczęstszy schemat rozegrania akcji. Zwykle kończyło się to najwyżej rzutem rożnym i o ile nic z niego najczęściej nie wychodziło, to lechici zyskiwali tym, że mieli po prostu więcej zawodników w polu karnym. I tak strzelili obydwie bramki.
Zwłaszcza tej drugiej by nie było, gdyby nie kocioł w polu karnym, gdyby nie obecność tam kilkunastu zawodników. Jevtić dryblował, Kownacki i Arajuuri uderzali, piłka się kotłowała, aż w końcu kastę udało się wcisnąć Kamińskiemu do spółki z Trałką. Jak się później okazało, był to gol ze spalonego. I patrząc na to, jak grał Lech po zdobyciu drugiej bramki, nie jesteśmy pewni, czy udałoby się poznaniakom bez tego gola doprowadzić do remisu.
Czy jest za co chwalić Lecha? Może za charakter, może za determinację. Może za to, że nie przegrał. Ale tylko tyle. Wszystko wciąż było za wolno, Kolejorz zamiast atakować, w ataku pozycyjnym gonił własny ogon. Mało wychodzenia na pozycję, mało, poza Szymonem Pawłowskim, odwagi i ryzyka. Dobrze dla Lecha, że skrzydłowy wraca do formy z poprzedniego sezonu – już nie irytuje, już nie kopie się w czoło. A w sobotę, jeśli cokolwiek pozytywnego działo się w ofensywie Lecha, to głównie za sprawą Pawłowskiego, który do tego strzelił przepiękną bramkę. Ale żeby poznaniacy zaczęli wygrywać, muszą do niego dołączyć inni.
Fot. FotoPyK