To już szósty mecz bez gola z akcji Korony Kielce, łącznie: 540 minut, czyli prawie dziesięć godzin. Ale wcale to nie oznacza, że mecze podopiecznych Marcina Brosza należy omijać szerokim łukiem, że grają źle i przegrywają. Dziś wygrali, a nawet pokazali we Wrocławiu lepszą piłkę od Śląska.
I właśnie zaczynamy się zastanawiać nad sensem użycia słowa „nawet”. Bo czy ktoś pamięta ostatni dobry mecz wrocławian na własnym stadionie? Już nie chodzi nawet o ładne opakowanie, wysoką frekwencję i świetną atmosferę, dobry – tak po piłkarsku. Wiemy, że Tadeusz Pawłowski co jakiś czas traci istotnych graczy i ma bardzo skromne narzędzia do budowy drużyny, ale my w niej nie widzimy żadnych postępów. Dziś znów zamiast ładnej i ofensywnej gry – oglądaliśmy festiwal błędów, pomyłek, a momentami żenady.
Jedyna sytuacja, jaką gospodarze sobie stworzyli przez pierwsze pół godziny, była po fatalnym wybiciu piłki przez Małkowskiego, niezakończona nawet strzałem. Potem Kiełb zagrał prostopadle do Bilińskiego, który uderzył wprost w bramkarza, aż na koniec pierwszej połowy po rzucie rożnym piłka trafiła w słupek, dobita przez Paixao wylądowała w siatce. Sędzia dopatrzył się jednak spalonego, a Śląsk nie doprowadził do wyrównania. Problemów do rozpaczy mieć nie mógł – zamiast jednym golem, powinien przegrywać trzema.
I właśnie ten Flavio spowodował, że wszystko zaczęło się walić. Dziesięć minut wcześniej próbował we własnym polu karnym wybijać piłkę głową, ale wyskoczył nieudolnie i już po zagraniu Dejmka zahaczył ją ręką. Jedenastka, owszem, nietypowa i kontrowersyjna. Dla Śląska – pewnie jego kibice się z nami nie zgodzą – nie powinno to mieć większego znaczenia, bo błędy popełniał dalej: fatalnie piłkę gubił Kokoszka, dopiero z linii bramkowej wybijał Dudu, świetną interwencję zaliczył Pawełek, pomogła też poprzeczka. Trener Pawłowski w przerwie miał minę nietęgą, zdaje się, że wypatrywał arbitra, ale mógł poczekać na Bartłomieja Pawłowskiego, Cabrerę i Sierpinę. Żeby podziękować.
Czy Śląsk ruszył ofensywnie w drugiej połowie? Nie, nie ruszył. Nie jesteśmy nawet pewni, czy zjawił się na linii startu. Znów grę robiła Korona, do kolejnych okazji dochodził Pawłowski, a piłka po jego porządnym uderzeniu otarła się o poprzeczkę. Dziś Śląskowi pomagał już tylko potężny prostokąt, na zmianę z Mariuszem Pawełkiem. W grze gospodarzy charakterystyczne były bowiem trzy rzeczy. Po pierwsze, dziecinne błędy w defensywie, wynikające z braku jakiejkolwiek koncentracji (a przynajmniej w tę wersję chcemy wierzyć). Po drugie, zero kreatywności, co przy powierzeniu roli rozgrywającego Danielewiczowi dziwić nie powinno. I po trzecie, pełnego spokoju w grze – Śląsk wyprowadzał bowiem kolejne akcje, jakby chciał utrzymać korzystny wynik do końca. Tylko, że korzystnego wyniku nie było.
Znów.
Fot.FotoPyk