Reklama

Jeszcze nie jesteśmy mistrzami świata. Czas wrócić na ziemię

redakcja

Autor:redakcja

12 października 2015, 09:41 • 5 min czytania 0 komentarzy

W ostatnich dniach wszyscy daliśmy się ponieść emocjom. Drugi w historii awans na Mistrzostwa Europy, nasz trzeci raz na tej imprezie, dramatyczne okoliczności, ogromne wyposzczenie po zawodach kolejno w eliminacjach MŚ 2010, turnieju finałowym Euro 2012 i eliminacjach MŚ 2014. Mieliśmy kiepskie pięć lat, więc wczorajszy awans został potraktowany jak zdobycie małego prywatnego mistrzostwa świata. Szampan. Oficjalna dekoracja. Wywiady na kolanach.

Jeszcze nie jesteśmy mistrzami świata. Czas wrócić na ziemię

Nie ukrywamy – my sami też dmuchaliśmy ile sił w nasz wspólny balonik. My sami też drżeliśmy przez dziewięćdziesiąt minut meczu z Irlandią, też krzyknęliśmy głośno po obu golach, też bluźniliśmy na Turka, który przedłużał w nieskończoność nasze męczarnie. Ale dziś poniedziałek. Jak po każdym weekendzie – czas na refleksję. Przemyślenie dokonań z gorącego okresu. Trzeźwe spojrzenie na sobotnie libacje alkoholowe i niedzielne sukcesy. A gdy spojrzymy na chłodno, czas przyznać, że jesteśmy dopiero w połowie drogi, jeśli nie na jej początku.

Nie chodzi o to, by deprecjonować sukces. Bez wątpienia zakończenie eliminacji tuż za Niemcami oraz z zaledwie jedną porażką, w dodatku odniesioną na terenie mistrzów świata to potężne osiągnięcie. Z drugiej strony jednak… I w eliminacjach do Mistrzostw Świata, i w eliminacjach do Mistrzostw Europy w 2004 oraz wcześniejszych taki wynik jak nasz dawałby dopiero szansę na finałowy turniej. Dawałby dopiero przepustkę do baraży. Jasne, baraży, w których pewnie nie bylibyśmy skazani na ścięcie, ale jednak: można tylko gdybać, czy dalibyśmy radę awansować do finałowego turnieju, gdyby nie reforma Platiniego poszerzająca wjazd na tyle, że problemu z nim nie mają ani Albańczycy, ani Rumuni czy Czesi.

Dlaczego powinniśmy trzymać nerwy na wodzy a stopy na twardej glebie?

Po pierwsze, właśnie ten brak elitarności. Trudno pisać peany o najsilniejszej kadrze od lat, jeśli mają być one oparte wyłącznie na turnieju, do którego wciąż awansować mogą Cypryjczycy i Estończycy (wciąż mają szansę na baraże). Ciężko się jakoś przesadnie podniecać, gdy z tyłu głowy tkwi myśl o tym, że na Euro pojedzie pół Europy. Ta mapka z Wikipedii mówi wszystko (niebieski: zakwalifikowani, jasny niebieski: drużyny, które mają zapewnione przynajmniej miejsce barażowe, zielony: drużyny z miejscem w barażach):

Reklama


Wikipedia/Docxent

Na ten turniej naprawdę jedzie pół Europy i pocieszanie się wielkimi nieobecnymi nic tu nie da.

Po drugie, grupa wcale nie była potężna. Jeśli odliczymy Niemców, którzy mieli lać wszystkich jak leci i ogórków z dwóch ostatnich miejsc, zostaje nam jedno miejsce w finałach i jedno w barażach dla trzech muszkieterów – Polski, Irlandii i Szkocji. Irlandii. I Szkocji. Tak, wiemy, twardy styl gry, silne drużyny, solidni obrońcy, sporo nazwisk z drużyn najbogatszej ligi świata. Wiemy, Robbie Keane, wiemy, John O’Shea, wiemy, Scott Brown, wiemy, Naismith i Fletcher. Ale jednak, ani Szkoci, ani Irlandczycy nie mają piłkarzy na poziomie Roberta Lewandowskiego. Ba, chyba ciężko byłoby u nich wyszukać kogoś, kto na co dzień zajmuje się wyłączaniem z gry napastników Atletico, Barcelony Realu czy Valencii. Mają kilku solidnych rzemieślników na poziomie, ale… to tylko kilku solidnych rzemieślników na poziomie. Polska – ta Polska, z tymi zawodnikami – powinna takich wciągać nosem. A jednak – z czterech spotkań z tymi typami wygraliśmy zaledwie jedno.

Po trzecie, wcale nie gramy rewelacyjnie. I to chyba najpoważniejsza sprawa. Gramy walecznie, ambitnie, do ostatniej sekundy, bez kompleksów. Bywa, że gramy efektownie, gramy nieźle piłką, wykonujemy porządnie stałe fragmenty gry. Ale – no właśnie – bywa. Trzydzieści minut ze Szkocją. Kilkanaście minut z Irlandią. Z Niemcami kwadrans, może mniej. To szczególnie frustrujące, bo widać spod tego kurzu, że ten zespół potrafi grać olśniewająco. Że zdarza mu się zachwycać. A skoro potrafi i zdarza mu się – to czemu tak rzadko? Czemu tak krótko? Przecież utrzymując tempo z początkowych faz meczu ze Szkocją tych wszystkich Fletcherów trzeba by było podłączyć w 60. minucie pod aparat tlenowy. A wykorzystując wszystkie sytuacje można by się nawet pokusić o pierwsze miejsce w grupie.

Po czwarte, ciężko uwierzyć, że wszyscy, którzy wczoraj świętowali w szatniach na Narodowym pojadą na turniej. Że w kadrze na Mistrzostwa Europy znajdzie się najgorszy skrzydłowy Ekstraklasy, że za zasługi pojedzie Mila, że jakimś cudem Thiago Rangel Cionek, ta drzazga pod naszą skórą, też załapie się na wycieczkę do Francji. A z drugiej strony – jeśli Nawałka wykona jakiekolwiek zmiany, czy drużyna oparta w dużej mierze na atmosferze, na wspólnej walce i doskonałym “team spirit” nie zacznie się sypać? Trzęsiemy portkami już teraz. Najgorsze, co mogłoby się przydarzyć to stała trylogia – mecz otwarcia, o wszystko, o honor. Jeszcze z jakąś Albanią. Widzicie to?

Aha, to kolejne eliminacje, w których nie udało się wygrać wyjazdowego meczu z drużynami spoza dwóch najniższych koszyków. Niedługo minie dziesięć lat, pisaliśmy o tym TUTAJ.

Reklama

Dlatego w tym potoku szampana nie zapominajmy – na razie Polacy wykonali swój obowiązek, awansowali na mistrzostwa po niezłej grze w nieszczególnie potężnej grupie przy bardzo szeroko otwartych drzwiach na turniej. Nie zdobyli mistrzostwa świata, nie zrobili niczego, za co należałyby się im pomniki pod Stadionem Narodowym. Te – miejmy nadzieję – będziemy stawiać dopiero w przyszłym roku, w wakacje.

Chyba że za ich osiągnięcie uznamy przywrócenie ludziom wiary w kadrę, przywrócenie w narodzie zainteresowania i sympatii do zespołu narodowego po “ciemnych wiekach” Smudy i Fornalika. Jeśli tak – faktycznie, osiągnęli pełny, godny pochwał sukces.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...