Szczęście. Prawdopodobnie w żadnej dyscyplinie nie odgrywa takiej roli, co w futbolu, bo tu decydują chwile, a chwile potrafią całkowicie poddać się tyranii farta. Nawałka to szczęście ma, ma go w nadmiarze, nadmiarze tak podejrzanym, iż zaczyna nasuwać się myśl, iż jest najrzadszej próby pracoholikiem: sprzedać duszę diabłu za większą szansę powodzenia w pracy to nie przelewki.
Nie zamierzam spłaszczać tego meczu do nieprawdopodobnych okoliczności doliczonego czasu gry. Ograbiać ją z najlepszego moim zdaniem występu Lewego w kadrze, pomijać zaangażowanie Mączyńskiego i innych “od noszenia fortepianu”‘; nie zamierzam zapominać, że murawa na Hampden ciężko przeżyła wizytę Polaków i niechętnie przyjmie ich ponownie, ale tak, trzeba przyznać, że mieliśmy farta. Polskie drużyny wyspecjalizowały się w pechowych porażkach, często równoznacznych z chwalebnymi, honorowymi, a tutaj mieliśmy okazję posmakować drugiej strony medalu. Tym razem to ktoś inny lizał lizaka przez szybę, podczas gdy my byliśmy w sklepie właśnie za niego płacąc. Tym razem futbolowi bogowie okazali się łaskawi.
Znam dwa powiedzonka o szczęściu: według pierwszego sprzyja lepszym, według drugiego trzeba mu dopomóc. Oba urzeczywistniły się na boisku. To był ordynarny fuks, że po fatalnej wrzutce Grosika piłka przedarła się przez gąszcz nóg, że spisujący się wcześniej bez zarzutu szkocki bramkarz wykonał interwencję typu “ryba rzucona na brzeg”, że futbolówka odbiła się od słupka w korzystny sposób. Ale gol ostatecznie wziął się z tego, że Lewy był piłkarzem w polu karnym przerastającym o dwie głowy całą resztę, najlepiej wiedzącym co należy zrobić (powiedzonko pierwsze), a także rzucił się do piłki z całą determinacją, siłą woli i wiarą (powiedzonko drugie). Paradoksalnie przy tym golu z dwóch centymetrów pokazał znacznie więcej swego strzeleckiego kunsztu i tego, co czyni go wyjątkowym, niż przy niejednej efektownej bombie.
Wielkość Lewego zawsze urzeczywistniała się, gdy reprezentował cudze barwy, a teraz pierwszy raz miałem wrażenie, że dotyczy mnie, bo dotyczy drużyny, na której losie mi zależy. Gole, szczególnie ten drugi, mówią same za siebie, ale możemy wskazać znacznie więcej czynników. Można wyłuskać te czysto statystyczne, według których wygrywał bardzo wiele pojedynków, był efektywny, ale można też przypomnieć chwile takie jak ta, gdy tuż po strzeleniu na 2:2 wziął piłkę i biegł do koła środkowego, by walczyć o 3:2. Albo tę chwilę gołym okiem widocznej rezygnacji w polskim obozie, gdy wydarł się “DAWAĆ!” i poderwał kolegów. Lewy złapał ten zespół na kołnierz i ciągnął go ze wszystkich sił do pozytywnego wyniku, nie zgadzając się na zwątpienie, zarażając tą postawą innych. Piłkarz pełną gębą – wiedziałem zawsze, ale kapitan pełną gębą? Miewałem wątpliwości, a teraz już ich nie mam. Notabene jak musiał mu smakować ten gol, gdy nieco wcześniej Brown i Hutton polowali na niego i mogli go nawet przyprawić o poważną kontuzję – a tu proszę, odesłał ich na kanapy w przyszłe lato. Gol Polsce dający remis, ale też w personalnym kontekście gol jak pokazanie wała pewnym konkretnym rzeźnikom.
Obejrzeliśmy mecz szalony, ale szalony jak zawsze, bo ta reprezentacja nie potrafi grać inaczej. Zawsze przed pierwszym gwizdkiem mam graniczące z pewnością przekonanie, że już jazdy bez trzymanki nie powtórzą, że w końcu musi być nudno i przeciętnie. Gramy z Gruzją: co tu może być ciekawego? A potem Gruzini są gnębieni błyskawicznym hat-trickiem Lewego, który przechodzi do historii polskiej piłki. Przegrywamy 0:2 z Niemcami: gdzie szukać wrażeń? A potem zamiast festiwalu nudy ambitny zryw aż miło popatrzeć. Na swój sposób to naiwne lubić kadrę za tę cechę, bo przecież przydałoby się więcej lodu i kunktatorstwa, umiejętności zduszenia rywala, ale jednak jak ta banda daje ci tyle emocji, to zaczynasz wybaczać jej pewne wypaczenia. Choć nie będę mydlił oczu: wiem, że wyjąwszy mecz z Niemcami, pokonaliśmy za Nawałki tylko Gruzję, Litwę i Gibraltar (zimowego zgrupowania ligowców mierzących się z innymi rezerwistami nie ma sensu liczyć), nikogo więcej. To jest realny zarzut, a którego przyczyną jest może nazbyt radosny styl gry naszej kadry.
Do takiego stylu potrzebny jest odpowiedni balans i widziałem go w pierwszej połowie do utraty bramki. Wtedy z jednej strony prezentowaliśmy maksymalne zaangażowanie w defensywie, gdzie tyraliśmy na każdym metrze, gdzie zasuwał każdy i nawet Milik wchodził na własnej połowie wślizgami, a z drugiej potrafiliśmy pokazać szybką, dynamiczną grę z przodu, często na jeden kontakt; ceniony przeze mnie Jonathan Wilson napisał nawet, że długimi momentami graliśmy “elegancką piłkę”. Było jednak o włos, żeby puentą jego artykułu nie był heroizm Lewego, a wytarty wniosek, że w futbolu za zasługi nie ma nic.
W dużej mierze ten zjazd formy w późniejszych minutach wiążę z zejściem Milika. To żywe srebro kadry, zabójca z tylnego fotela. Jest konieczny jako partner dla Lewego, zawsze, w każdym meczu. Robert narobi tyle kłopotów defensorom i tak zaabsorbuje ich uwagę, że na Milika braknie im nóg, oczu, sił, a przecież to też jest morderca z kapitalnym uderzeniem i “czujem” w polu karnym. Z Milikiem mamy o wiele większą siłę rażenia i uważam, że to obok Lewego piłkarz w ofensywie najważniejszy, a co ważniejsze – nie mający sensownej alternatywy.
Oby wyzdrowiał na Irlandię, na mecz o wszystko. W najgorszym wypadku czekają nas baraże, ale już chyba wszyscy chcielibyśmy odetchnąć, mieć tę jazdę z głowy. Było arcyciekawie, było barwnie, czasem włosy stawały dęba, a potem skakało się z radości – no, ekstra panowie, ale ta historia będzie ładna i kompletna tylko wówczas, jeśli za rogiem czai się happy end i napisy końcowe.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK