Słyszysz wiadomość, że snajper czekał na gola 501 dni i w pierwszej chwili myślisz, że pewnie jest znakomicie grającym tyłem do bramki defensywnym napastnikiem z polskiej ligi, względnie – kompletnym parodystą. Dowiadujesz się później, że ten sam postrach golkiperów miał w karierze nawet dłuższą bramkową absencję, trwająca bowiem 696 dni, a więc 23 miesiące, i zaczynają ci się rodzić wnioski, że chłop minął się z powołaniem, powinien być raczej listonoszem bądź piekarzem. Tymczasem prawda jest bardziej skomplikowana, bo tym człowiekiem jest Giuseppe „Pepito” Rossi, trapiony nieustannie kontuzjami, ale zawsze wracający, nie poddający się ani na chwilę, walczący jak lew o swoje cele i swoją pasję.
Przypomnijmy: w barwach Villarreal był niekwestionowaną gwiazdą, którą przymierzano do największych klubów kontynentu. Kwoty transferowe, jakie wymieniano w jego kontekście, sięgały kilkudziesięciu milionów euro. Trudno się dziwić – charakteryzują go wybitne umiejętności czysto boiskowe, błyskotliwość, fantazja, ale też nie ma w nim cienia egoizmu. Tak o nim swego czasu powiedział Montella: – Giuseppe ma wielką siłę woli, a jego charakter widać też na boisku. Nigdy nie gra pod siebie, zawsze dla kolegów i dobra zespołu. Zawsze jest maksymalnie zaangażowany w to co robi, a więc także i podczas grania nie unika odpowiedzialności. Posiadanie takiego piłkarza to nie tylko skarb dla szkoleniowca. Po prostu praca z takim człowiekiem sprawia przyjemność.
Kontuzja numer 1: 2011 rok, zerwane więzadła, kilkumiesięczna przerwa. Kontuzja numer 2: 2012, ten sam problem, tym razem kilkanaście miesięcy poza boiskiem na horyzoncie. W tym czasie przeszedł z Hiszpanii do Fiorentiny, która zdecydowała się wydać dziesięć milionów euro na kontuzjowanego. Ryzyko się opłaciło i po roku czekania był gotów, by w kampanii 13-14 zostać jednym z liderów Fiore. Potrafił w kwadrans wbić Juventusowi hat-tricka, wyciągając kolegów z 0:2 na 3:2 (ostatecznie skończyło się na 4:2), a Conte doprowadzając do płaczu. To była pierwsza porażka Bianconeri we Florencji od 15 lat.
Niestety, cały czas trapiły go urazy, szczególnie feralne kolana. Rossi przewodził klasyfikacji capocannoniere, ale ostatecznie zagrał tylko 21 razy w Serie A, kończąc ze świetnym rezultatem szesnastu bramek. Kontuzje znowu go pokonały, bo musiał pauzować cały sezon?
Nie. Kogoś, kto tak walczy, można ewentualnie ugiąć, ale nigdy złamać. Wczoraj zagrał z Belenenses, zagrał – co podkreślmy – 90 minut. Strzelił bramkę, a miał też wielki udział przy drugiej, którą zapisano ostatecznie Tonelowi jako samobój. Fiorentina wygrała 4:0, a Pepito zebrał w szatni owację od kolegów, Paulo Sousa z kolei powiedział: – Ufamy mu. Wierzymy w niego. On ma nieprawdopodobnie wielkie serce do walki i wkrótce wróci na szczyt.
Tylko osoby, które przez dłuższy okres były w przysłowiowej dupie, a potem wreszcie coś zaczęło się im układać, zrozumieją jak musiał się czuć. A może lepiej zapytać: czy znajdzie się ktoś, kto tak nie miał?
Wątpliwe, każdy ma gorsze chwile. Dlatego historia Rossiego wykracza poza futbol. Można zobaczyć w niej swoje odbicie, albo się nią zainspirować. Reprezentant Włoch udowodnił, że ciężka praca, determinacja oraz niezłomna wiara w to, że da się wyciągnąć siebie z trudnej sytuacji, że znowu może dobrze jak dawniej, są w stanie uczynić cud. Ale trzeba walczyć, o siebie i swój los.