Jeszcze niedawno nosili go na rękach, klepali po plecach i dziękowali Bogu, że zesłał go właśnie im. Że zesłał im trenera, który z masy papierowej ulepił coś nieprzeciętnego, trwałego. Dziś facet, który dokonał czegoś graniczącego z cudem, popierając powiedzenie, że pieniądze nie grają, wylądował na bruku. Trzy tygodnie temu został człowiekiem roku w ich mieście. Teraz, po zaledwie sześciu meczach w Serie A właściciele Carpi podjęli decyzję. Z niedawnego bohatera zrobili największego winnego. Zwolnili Fabrizio Castoriego.
W świecie piłki nożnej zdarzają się rewelacje, ale nierzadko poparte pieniędzmi. A Carpi jest przecież zdecydowanie najbiedniejszym klubem w Serie A. W roku poprzednim, jeszcze w drugiej lidze, średnia wartość ich piłkarzy była poniżej średniej całej ligi. Patrzymy na ich skład, już kiedy było wiadomo, że awansują. A tam Molina, Loi, Mbakogu, Lasagna. Kompletne anonimy, o których istnieniu nie wiedział chyba nawet Tomasz Lipiński. Pościągani z niższych lig, ewentualnie wypożyczani z wielkich klubów. Ci, których wcześniej nie zgarnął nikt silniejszy. Projekt, jak to mówią Włosi, zdrowy – “sano”. Bez długów, bez kominów płacowych. No i z trenerem cudotwórcą.
Cudotwórcą, który po ledwie sześciu meczach został potraktowany jako tani magik, którego sztuczki na wielkiej scenie są najzwyczajniej żałosne. Dwa punkty w pięciu meczach? Rzeczywiście nie brzmi zbyt chwalebnie. Optyka zmienia się, jeśli dodamy, że w ciągu tych sześciu kolejek zagrali z Interem, Fiorentiną, Napoli i Romą – klubami liczącymi się w walce o europejskie puchary, a może coś więcej. Krzyżyk na Castorim postawiono po porażce z tymi ostatnimi, w wymiarze 1:5.
W lutym 2014 roku Castori otrzymał propozycję poprowadzenia Metalurga Donieck. Ukraińcy oferowali bajeczne pieniądze, ale wybuchła wojna i piękne plany rozpłynęły się w powietrzu. W Carpi dostał mniej niż 50 tys. euro za sezon plus drugie tyle przy ewentualnym awansie, o którym na początku sezonu nikt przecież nie marzył. A jednak się udało. Facet, w wieku sześćdziesięciu lat, dotarł na zawodowy Olimp. Poprowadził klub w Serie A. Wcześniej wygrał wszystkie ligi, od szóstej do drugiej. Do kompletu brakowało tylko dwóch najwyższych.
We Włoszech zawrzało. Nie dlatego, że zwolniono trenera tak szybko, bo akurat w tamtym klimacie to całkiem normalne. Ale dlaczego akurat Carpi? Taki spokojny, ułożony i budowany z wizją klub? Wyprzedzili nawet Maurizio Zampariniego. Kibice też stanęli po stronie swojego mistrza. Po całym mieście porozwieszane są transparenty. Castori immortale. Nieśmiertelny. W wielkiej piłce, do której trafiło to małe miasteczko, nie ma jednak miejsca na wielkie uczucia i sentymenty. Nieśmiertelność przegrała z wynikami.
Wszystkiemu z pozycji głębokiej rezerwy przygląda się Kamil Wilczek. “Dwadzieścia goli to ciągle dwadzieścia goli. Nie istotne, czy zdobyte w Polsce, czy we Włoszech” – mówił dyrektor sportowy, reklamując nowego napastnika. “Bomber polacco”, jak od początku nazywała go miejscowa prasa, swoją bazukę musi trzymać jednak zamkniętą w szatni. Castori nie dawał mu szans. Ostatnio zmagał się z kontuzją mięśnia prawej nogi, ale w Carpi nikt nie ukrywał, że w hierarchii napastników był na czwartej, może piątej pozycji. Za Marco Borriello, Jerrym Mbakogu, Kevinem Lasagną i być może nawet Ryderem Matosem.
Nowym trenerem ma zostać Giuseppe Sannino. Ten sam, któremu w ubiegłym sezonie w Catanii nieszczególnie spodobał się Michał Chrapek. Tak czy inaczej, dramat Castoriego może być szansą dla Wilczka, chociaż trudno wyobrazić sobie, żeby nowy szkoleniowiec posadził na ławce Borriello.