Zapraszamy na kolejny odcinek naszego cyklu. Przez te kilka tygodni przestał on już być „nowy”, za to nie przestał być interesujący. Tym razem dłużej porozmawialiśmy z Markiem Motyką, któremu w wielu momentach zebrało się na naprawdę warte odkurzenia wspomnienia… Zapraszamy!
Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?
– Ogromny niedosyt. Uważam, że kompletnie nie wykorzystałem szansy w reprezentacji Polski. Spaliłem się psychicznie, za dużo chciałem i za bardzo chciałem. Miałem trudną konkurencję, na lewej obronie grał Wojtek Rudy, na prawej Marek Dziuba, w środku Władek Żmuda z Janasem. Nie było łatwo dostać się do składu, ale gdy już mi się udało – nie grałem na miarę swoich możliwości.
Największe spełnione piłkarskie marzenie?
– Reprezentacja Polski. Jako młody chłopak, sierota, wychowany na ulicy w Żywcu, marzyłem o kadrze. W młodzieżówce byłem kapitanem, osiem razy wystąpiłem też w tej najważniejszej drużynie.
Największe niespełnione piłkarskie marzenie?
– Jeśli chodzi o tę reprezentację, to byłem spełniony, ale mam niedosyt, że grałem między mistrzostwami Europy a mistrzostwami świata. Uciekły mi duże imprezy… Mam też niedosyt, że z Wisłą zdobyłem tylko jedno mistrzostwo Polski. Potencjał mieliśmy, by tytuł zdobywać co roku. Niestety, rozmieniliśmy nasz potencjał na drobne. Zresztą, dwa razy byłem też w finale Pucharu Polski, a nie zdobyłem go ani razu.
Najlepszy piłkarz, z którym pan grał?
– Grzesiu Lato, Boniek. A w Wiśle na pewno Kaziu Kmiecik, Zdzisiu Kapka, Nawałka… Cała drużyna Wisły była bardzo mocna, a gra z tymi chłopakami to był zaszczyt.
Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?
– Już w kraju było takich kilku: Jasiu Fortok, Staszek Terlecki czy Mirek Okoński. A poza tym to choćby reprezentanci Belgii Eric Gerets i Jan Ceulemans.
Najlepszy trener, który pana trenował?
– Najlepszy był Lenczyk, bo z nim zdobyłem najwięcej, byłem tym mistrzem Polski. Od każdego nauczyłem się jednak całkiem sporo.
Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?
– Jest jeden, którego chciałbym wymazać z pamięci. Aleksander Brożyniak. Nie chcę się rozwodzić na jego temat, to człowiek-porażka. Przeżyłem z nim najczarniejsze chwile w Wiśle.
Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz?
– Nie. I dziękuję Bogu, że nie spotkałem. Nie wiem, jakbym się zachował w takiej sytuacji, czy poszedłbym pod prysznic u boku zawodnika, który kocha inaczej… Nie wyobrażam sobie tego. Dziś jestem bardziej tolerancyjny, to trochę inne czasy, ludzie bardziej wyrozumiale podchodzą do sprawy.
Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie?
– Kiedyś spieszyłem się po treningu na imprezę – wleciałem do szatni, chciałem się szybko ubrać. Niestety, kiedy zacząłem zakładać spodnie, okazało się, że mam związane nogawki, do tego pomoczone. Musiałem jechać do domu się przebrać, a na imprezę oczywiście dotarłem spóźniony.
Najlepszy żart, który wykręcił pan?
– Kiedyś w kilku chłopaków podnieśliśmy samochód kolegi i wsadziliśmy go między drzewo a klubowy mur. Maluch zmieścił się idealnie! Wyszło nam to tak dobrze, że… nie dało się potem stamtąd wyjechać. No więc co? Płacz, złość i prośba, byśmy pomogli wyciągnąć stamtąd auto. A my mieliśmy ubaw. Często robiliśmy też żart, którego nauczyliśmy się od Staszka Goneta – polegał on na wkładaniu widelców i noży do kieszeni pułkowników, szefów klubu. Kiedy sięgali po dokumenty czy kluczyki, trafiali na widelec. Nie wiem już, na ile było to mądre, a na ile głupie.
Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?
– Przede wszystkim chciałem być trenerem. Po części ten plan się spełnił, ale mam też niedosyt, że nie dostałem szansy pracowania w stabilnym, mocnym klubie, który mógłby grać o Europę. Mam nadzieję, że się to jeszcze uda. Dotychczas trafiałem na miejsca, gdzie były problemy finansowe i walka o utrzymanie.
Której decyzji podjętej podczas kariery żałuje pan najbardziej?
– Staram się niczego w życiu nie żałować. Chciałem grać w dobrym klubie Ekstraklasy, trafiłem na Wisłę, choć były też inne propozycji. Wybrałem chyba dobrze, bo marzyło mi się, by mieszkać w Krakowie. Miałem jednak zawsze w głowie znaki zapytania, bo w wieku 15 lat była propozycja przejścia do BKS-u Bielsko, gdzie trenerem był Piechniczek. Gdybym poszedł tam do niego, potem za nim do Odry Opole, to kto wie, czy dziś zamiast ośmiu meczów w kadrze nie miałbym sześćdziesięciu. Piechniczek zrobił wielką karierę, często ciągnął za sobą zaufanych ludzi… Ale to już zwykłe gdybanie.
Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?
– Zbierałem na malucha, miałem oszczędności, ale po większej premii – wreszcie go kupiłem. To była pierwsza duża inwestycja: starszy, używany maluch, od kolegi, na raty.
Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?
– Nie miałem większego sposobu i pomysłu na rozrzutność w lokalach, na imprezach. Nie przypominam sobie, bym przehulał jednej nocy dużą kasę.
Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?
– Po mistrzostwie Polski z Wisłą balowaliśmy w Feniksie. Paradoksalne jest to, że ten lokal, gdy miałem 20 lat, jest taki sam do dziś, gdy mam 57! Opanowaliśmy to miejsce: byli z nami najbliżsi, kibice czy aktor Jan Nowicki. To dla mnie bardzo pamiętna impreza, bo mistrzostwo zdobył tylko jedno. Zazdroszczę tym, którzy w Krakowie mieli tę okazję częściej. Prawda jest taka, że być dwanaście lat w Wiśle i tylko raz sięgnąć po tytuł, to duże rozczarowanie. Tamten wieczór nie miał być ostatnim… Bardzo mocno pamiętam też inną naszą porażkę, w ćwierćfinale Pucharu Europy Mistrzów Krajowych. Pierwszy mecz z Malmoe wygraliśmy 2:1, w rewanżu prowadziliśmy 1:0 i jeszcze dwadzieścia minut przed końcem byliśmy w półfinale. W końcówce dostaliśmy jednak cztery gole. Gdybyśmy ich przeszli, w półfinale czekała Austria Wiedeń, dalej – Nottingham. Przegranie tamtego meczu jest dla mnie do dziś niewytłumaczalne. Jak tylko sobie przypominam tamten dzień, nie mogę dojść do siebie.
Pomijam premie finansowe, które przeszły nam koło nosa. To były bardzo duże pieniądze. A wracając stamtąd, graliśmy finał Pucharu Polski. I co? I przegraliśmy z Arką. Baloniki, które mieliśmy w głowach – ile zarobimy, na co tę kasę wydamy – brutalnie pękły.
Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?
– Z Głowackim. Szanuję tego człowieka, oddaje drużynie całe swoje serce, jest mocno zaangażowany. To dzisiejsza ikona klubu. Myślę, że gra z nim w jednym zespole – tym bardziej, że jest obrońcą – byłaby dużą przyjemnością.
Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?
– Z panem Probierzem. To ciekawa osobowość, ma dużą wiedzę i przeszłość zawodniczą.
Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?
– Dziś inaczej się gra, pole gry jest spłaszczone. My graliśmy innym ustawieniem, był stoper, forstoper, a wydłużenie boiska było znacznie większe. Mocno mnie śmieszy i irytuje, kiedy dziś słyszę, że na małej przestrzeni byśmy sobie nie dali rady. A przecież my, będąc wówczas w Wiśle, graliśmy krótką piłkę – krakowską. Uważam, że dziś czulibyśmy się właśnie jak ryby w wodzie. Poza tym, technicznie nie odbiegalibyśmy od obecnych zawodników, teraz jest wielu słabszych od tych, z którymi ja grałem. Poza tym, za moich czasów nie można było wyjechać w wieku 22 lat za granicę. Kiedy więc byliśmy z Wisłą na tournee w Belgii i namawiano mnie, bym został w Charleroi – musiałem wracać. Dziś wystarczy, że 17-latek kopnie dwa razy prosto piłkę, strzeli dwa gole i menedżer załatwi mu transfer. Wtedy zdobyć menedżera to było wielkie szczęście. Wszystko się zmieniło, w stosunku do obecnych zarobków my mieliśmy grosze. Można powiedzieć, że urodziliśmy się za wcześnie.
Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?
– Zdjęcie mistrza Polski. To była ogromna satysfakcja mieć koło siebie takie nazwiska, jak Nawałka, Kmiecik, Kapka, Szymanowski… Dla mnie taka fotografia jest bezcenna. Szkoda, że tylko jedna.
Pierwszy samochód?
– Maluch.
Najlepszy samochód?
– Nie miałem wielkich fur. Nie zrobiłem tak wielkiej kariery, by szarżować finansowo i kupować klasowe samochody. Raczej Opel Vectra czy Meriva.
Najlepszy młody polski piłkarz, który ma szansę zrobić wielką karierę?
– Ciekawą postacią jest Kapustka, ale musi jeszcze sporo nad sobą popracować. Z młodej generacji życzę kariery Malarczykowi – ma talent, fantastyczne warunki, poukładany. W Lechu śledzę dwóch chłopaków, Linettego i Kownackiego. I jeszcze szacunek dla trenera Probierza za odważne postawienie na Drągowskiego. Na pewno jednak nie ma tego jednego, pod którym podpisalibyśmy się obiema rękami, że zrobi karierę. Każdy chciałby pójść śladami Lewandowskiego, ale trzeba być Lewandowskim z krwi i kości.
Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?
– Jako piłkarz przeżyłem wiele krytyki, nie wszystkie mecze grałem dobrze. Denerwowały mnie jednak opisy, które były złośliwe i chamskie. Można zawodnika skrytykować, ale nie można przesadzać. Wiadomo, że młody chłopak to wszystko przeżywa, chciałby naprawić sytuację, a do tego potrzeba kolejnych meczów. Kiedy jakiś dziennikarz parę razy mnie sponiewierał, potem do mnie dzwonił, to nie traktowałem go poważnie i nie chciałem z nim rozmawiać. Dziś próbuje się oceniać i krytykować bardziej fachowo. Krytyka jest jednak najprostsza – my w Polsce bardzo rzadko chwalimy, naszą przywarą jest krytykowanie wszystkiego i wszystkich, a cieszymy się z cudzych potknięć. To chore. Znam inne nacje, które w tych trudnych momentach sobie pomagają… Kiedyś miałem żal do Weszło, że zostałem wyśmiany. Zamiast docenić, że człowiek próbuje profesjonalnie podejść do sprawy – zostałem totalnie ośmieszony i mnie to zabolało. Rozumiałem jednak, że ludzie czasem szukają okazji, by komuś przyłożyć, i ta okazja się nadarzyła. Trochę się to potem zmieniło, ale lekki uraz został.
Ulubione zajęcie podczas zgrupowań.
– Jak jeździłem z Wisłą na zgrupowania, to bardzo lubiliśmy myć, odkurzać i polerować swoje samochody. Ja, tak jak kilku kolegów, byłem pedantem w kwestii samochodu. Wtedy mieliśmy czas dla siebie, chwilę wyłączenia od piłki. Tym bardziej, że ja mocno przeżywałem mecze, do wyjścia na rozgrzewkę byłem spięty. W Hutniku załatwili mi nawet psychologa, o czym nie wiedziałem – przychodził gość przed spotkaniem, zagadywał mnie, zaczynałem się z nim kłócić. Nagle ktoś mnie zapytał: „Co ty go tak atakujesz, jak on przychodzi, by ci pomóc?”. Nie byłem świadom, że ten gość, który co tydzień mi zawraca głowę jakimiś głupotami i przeszkadza w przygotowaniu do meczu, właśnie… ze mną pracuje. Dopiero potem zrozumiałem, jakim byłem idiotą. Przeprosiłem go.
W karty też graliśmy, ale rzadko na zgrupowaniach – raczej w długiej podróży, np. do Szczecina. To nie był wielki hazard, raczej dla zabicia czasu. Owszem, można było jakieś pieniądze stracić, ale na pewno nie samochód czy życiową fortunę. No, może ktoś przegrał czasem pół pensji. Nie jestem hazardzistą, czasem lubię zabawić się w żetony, ale ustawiam sobie próg – góra dwieście, pięćset złotych. I nikt mnie nie zmusi, by go złamać! Dziś, jak jeżdżę z drużynami, widzę, że też czasem grają w karty. Próbowałem zabraniać, to chcieli grać na zapałki. Jeżeli ktoś łatwo zarabia większe pieniądze, to łatwo nimi operuje. Słyszałem od jednego z trenerów, jak to zawodnicy zakładają się po sto złotych, który samochód ruszy pierwszy na światłach: czarny czy biały? Przykładów takich szopek i głupot jest znacznie więcej. Niestety, kwestia gospodarowania własnym kapitałem przez piłkarzy to wciąż problem. Zbyt wielu jest wybitnych piłkarzy, którzy potracili swoje fortuny i dziś ledwo wiążą koniec z końcem. To oni są dziś przykładem dla młodych, jak nie powinno się gospodarować pieniędzmi.
Ulubiony komentator?
– Najlepszy jest Jacek Laskowski, absolutny numer 1. Lubię też Mateusza Borka, ma fajną dykcję i dużą wiedzę.
Ulubiony ekspert?
– Bardzo trafne i fachowe oceny daje trener Engel.
Najbardziej wzruszający moment w karierze?
– Dzień, w którym urodziła się córka. Zresztą, zabawnie się zaczęło, bo położna krzyczała do mnie, że mam syna – wielka radość, wycałowałem się z teściową, będzie piłkarz. Zaszła jednak drobna pomyłka, moja żona jeszcze nie rodziła, a niedługo potem wszystko jasne: jest córka. Miałem wtedy 22 lata, po raz pierwszy w życiu trochę się napiłem… Jeden szampan w domu, drugi u sąsiada, u kolejnego – Żytnia. Na ostatnim kieliszku poprzestałem i zaprowadzili mnie do domu. To był pierwszy i ostatni moment, w którym straciłem nad sobą kontrolę, wymiotowałem całą noc, a czacha dymiła mi przez dwa dni. Tylko, że wtedy byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! Drugi bezcenny w moim życiu moment to mistrzostwo z Wisłą.
Najważniejsza ze zdobytych bramek?
– Strzeliłem tych goli ponad dwadzieścia i nie wiem, który był najważniejszy. Pamiętam, że jechaliśmy na Widzew – ten z Bońkiem, skazywano nas na pożarcie, bo mieliśmy passę porażek. Ale ja w Łodzi zdobyłem dwie bramki, nawet ośmieszyłem bramkarza. Miałem wtedy ogromną satysfakcję, Widzew był przecież wtedy najlepszy w Polsce.
Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?
– Chyba Andrzej Iwan, ale takich było kilku: również Nawałka, Leszek Lipka, Michał Wróbel. Ale największym wodzirejem był Staszek Gonet, on robił najwięcej żartów. Któregoś dnia przyszedł do nas zawodnik z pytaniem, czy mógłby grać w Wiśle w piłkę. Patrzymy na niego: on w cywilu, niezbyt rozgarnięty. No to Staszek wziął piłkę lekarską i kazał mu żonglować tą pięciokilówką głową. Facet się sprężał i próbował, a my leżeliśmy na ziemi ze śmiechu.
Kiedyś jechaliśmy też do byłej Jugosławii na zgrupowanie. Braliśmy wtedy ze sobą piłki i dresy, by je sprzedać za parę groszy, kupić też może jakieś ciuchy. Zabrał się z nami jeden pułkownik, pytając Staszka, jaki zakup by mu doradził. Powiedzieli mu więc zupełnym żartem, żeby kupił małe rosołki, te do zupy. Zbieramy się wiec potem pod autokarem, pułkownik ciągnie walizkę, a w niej poukładane – tak jak układa się banknoty – rosołki. Będąc tam przez dziesięć dni, każdy już po trzech sprzedał cały towar, a on po sześciu nie sprzedał nic. Dzień w dzień były żarty, nie mogliśmy sobie wyobrazić, jak można tak poważnego człowieka wpuścić w taki kanał… A najlepsze było to, że w ostatniej chwili on poszedł do jakiejś restauracji i te rosołki sprzedał. Dopiero były jaja w samolocie!
Największy pantoflarz?
– Nie chcę mówić o sobie, bo też byłem krótko trzymany. Wydaje mi się jednak, że z Michałem Wróblem i Piotrkiem Skrobowskim nie byliśmy pantoflarzami, ale nie mieliśmy zbyt wiele luzu.
Największy niespełniony talent?
– Absolutnie Andrzej Iwan. Dla mnie to był największy talent, jaki w Polsce się objawił, a znam go od 14. roku życia. Jedynym jego nieszczęściem było to, że zbyt wiele czasu spędził w Krakowie. Tutaj go uwielbiano i hołubiono, co powodowało, że nie miał czasu na treningi i profesjonalne podejście do obowiązków. Gdyby poszedł do Widzewa czy Lecha, gdzie go chcieli, mogłoby się to potoczyć inaczej. A potem zaczęły go prześladować kontuzje… Drugim takim piłkarzem był Mirek Okoński – robił furorę w Bundeslidze, uwielbiano go i w Polsce, i za granicą. Świetny drybler, ciężko się na niego grało.
Najlepszy podrywacz?
– Byliśmy drużyną złożoną z przystojnych chłopaków. Krzysiek Budka, Adam Nawałka, Piotrek Skrobowski to byli zawodnicy, którzy podobali się kobietom. Kobiety na nich zerkały, nie były obojętne.
Największy modniś?
– Ta trójka, którą przed momentem wskazałem. Ale Adaś to był numer 1: czyściutki, pedantyczny, wypachniony, opalony, z fryzurką i ciuchami z najwyżej półki. Skrobowski, jak się z nim zaczął zadawać, robił to samo.
Najlepszy prezes?
– Bardzo szanuję prezesa Jabłońskiego, który – kiedy nie widząc dla siebie szansy gry, przestraszyłem się i byłem bliski przeprowadzki do Ruchu – wezwał mnie do siebie. Wytłumaczył, że na mnie liczy i nikt z utalentowanych chłopaków nie odejdzie. Postawił na swoim i jestem mu bardzo wdzięczny. Zresztą, podobnie jak Iwan, którego prezes kilka razy wyciągał z tarapatów. Jabłoński oddawał serce Wiśle, kochał ten klub.
Najgorszy prezes?
– Prezes Trzybiński, który kompletnie nie znał się na piłce. W towarzystwie, gdy wychodziliśmy na mecz, klepał mnie po ramieniu i mówił:
– Jak tam, panie Jałocha?
– Ja się nazywam Motyka.
– No tak, bo wy tacy do siebie podobni.
Zdarzały się sytuacje, kiedy wstydziliśmy się za tego człowieka. Nie pomógł nam zbyt wiele, nie znał nas, nie żył naszymi problemami. Mówiąc wprost: nie nadawał się na prezesa. A z racji, że był komendantem, tym prezesem Wisły musiał być.
Całowanie herbu – zdarzyło się?
– To wielkie szczęście i zaszczyt. Zresztą, ja Wisłę zawsze będę szanował. Spędziłem tutaj blisko dwanaście lat, przeżyłem jakąś historię w piłce. Inne kluby cenię, ale Wisłę kocham.
Kibice, z którymi zżył się pan najbardziej?
– Wisła, gdy ja grałem, była bardzo ciepła. Już na rozgrzewce słyszałem, jak skandowano moje nazwisko. Powiem szczerze, że ja zawsze wiedziałem, że nie jestem wielkim piłkarzem – ci wielcy, jak Musiał czy Szymanowski, jeździli na olimpiadę czy mistrzostwa. Uważałem siebie za solidnego rzemieślnika. Dla mnie – jako tego, który pochodził nie z Krakowa, tylko z Żywca, a nauczył się piłki na ulicy – to był zaszczyt grać u boku gwiazd wzorcowo szkolonych. Te niedosyty, o których powiedziałem, jednak zostają.
Alkohol w sezonie?
– Absolutnie. Byłem jednym z tych piłkarzy, może nawet przez to trochę nielubianym, których ciężko było namówić na kieliszek wódki. O tej czarnej nocy, w trakcie której wymiotowałem, już opowiedziałem. Dziś wypiję piwko czy drinka, ale nie doprowadzam do tego, by się ześwinić. Trzeba szanować swój umysł i nazwisko.
Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?
– Nie mam takiego strasznie oddanego kumpla, którego nazwałbym przyjacielem. Koledzy są, ale „przyjaciel” to duże słowo. Chyba nie powiem, bym znalazł takiego, kto by mi pomagał w trudnych chwilach, był na dobre i złe.
Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?
– Były duże poślizgi w Polonii Bytom, ale one obejmowały również zawodników. Mam duży szacunek do prezesa Bartyli, który prowadził klub od trzeciej ligi do Ekstraklasy. Był w trudnej sytuacji finansowej, a miał niezły zespół, zagraliśmy kilka fajnych meczów. Były dwa-trzy miesiące poślizgów, wszystko regulowano, ale w końcu zaległości się nagromadziły, prezes nie wywiązał się z ugody i musiałem zwrócić się do PZPN. To nie było miłe.
Najładniejsze miasto w jakim przyszło panu grać?
– Grałem z Wisłą w Sewilli: przed 75 tysiącami ludzi, o godzinie 23, przy 35 stopniach Celsjusza. Byłem też w Sydney i Melbourne, gdzie występowaliśmy na głównych stadionach. Wspólnie z reprezentacją byłem w różnych krajach: Bogota, Sao Paulo, we Frankfurcie akurat debiutował u Niemców Bernd Schuster.
Najgroźniejsza kontuzja?
– Poważną miałem w życiu jedną. Spowodował ją akurat Zenek Małek z Lechii Gdańsk, który… zaraz potem trafił do Wisły. To była kontuzja, która trochę wyhamowała mi karierę, bo przez pewien czas nie mogłem ostro startować. Udało mi się przejść karierę bez większych operacji, dziś jeszcze mogę kopać w oldboyach.
Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?
– Atmosfery, stadionów i możliwości wcześniejszego wyjazdu za granicę, pokazania się na świecie. Dzięki piłce zwiedziłem 36 krajów na świecie, na co – gdybym nie grał w piłkę – nigdy bym sobie nie pozwolił. Ale kiedyś też było tak, że musiałem uważać na dzieci, przejeżdżając przez osiedlę, czasem nawet pukali, bym organizował im trening. A dziś, jak jadę, nie widzę żadnego dziecka. Albo siedzą przed komputerem, albo są tak załadowane różnymi zajęciami: od tenisa, przez pianino, po dwa języki.