W Warszawie pierwszy raz zjawił się kilka dni wcześniej. Jako przykładny zawodowiec chciał zobaczyć na co stać jego najbliższego przeciwnika w meczu ligowym. Ubrany w elegancki płaszcz, w towarzystwie Grzegorza Mielcarskiego i Henrique Antero, dyrektora sportowego Porto, zobaczyli, jak Czarne Koszule ogrywają 2:1 Ruch Chorzów.
Algorytm gry prowadzonej przez Janusza Białka Polonii najwyraźniej nie był przesadnie skomplikowany, a Jose Mourinho odrobił pracę domową, bo trzynaście lat temu jego FC Porto wygrało aż 6:0 i tym sposobem utorowało sobie drogę do triumfu w Pucharze UEFA.
Wspomniany mecz z Ruchem, Mourinho oglądał siedząc między kibicami, pod prowizorycznym daszkiem, który zamontowano na potrzeby spełnienia wymogów licencyjnych. Były to czasy, kiedy kompletnie nikt go nie rozpoznawał. Jeśli ktoś wskazywał palcem, czy miał myśl o tym, żeby poprosić o autograf, to siedzącego obok Mielcarskiego. Twarz Mourinho nikomu nic nie mówiła.
W Porto młody portugalski trener pokazał jednak konkretny kunszt. Jego piłkarze zagrali koncert, a Czarne Koszule były jeszcze czarniejsze niż zwykle. Kapitalny mecz zagrał Deco, mając udział przy niemal wszystkich sześciu bramkach. Znanych nazwisk było tam mnóstwo. Jankauskas, Derlei, Postiga, Maniche… Stojący w bramce Polonii Andrzej Krzyształowicz nie bardzo wiedział, co się dzieje. Porto się cieszyło, bo kwestia awansu została przesądzona.
Był jednak jeszcze rewanż. Pamiętny rewanż w Płocku…