Bramkarz Lecha Poznań łatwo sprowadza na siebie nieszczęście. Przez ponad rok zmagał się z urazem, którego nikt nie potrafił zdiagnozować. Po siedmiu latach w Polsce nie może dostać paszportu, a kancelaria Prezydenta odpowiada, że „nie, bo nie”. Mimo to, 2015 to całkiem pomyślny rok dla Jasmina Buricia. Mistrzostwo, superpuchar, awans do Ligi Europy, aż w końcu przyszedł czas na powołanie do kadry. Kadry, której przez siedem lat był jedynie kibicem.
Gdy wyjeżdżał z Bośni w 2009 roku, miało być inaczej. Miał nadzieję, że w reprezentacji będzie stałym bywalcem, tak samo jak regularnie pojawiał się na zgrupowaniach kadr młodzieżowych od U-17 do U-21. Tak jednak nie było i Burić musiał przejść długą drogę, by znowu znaleźć się w reprezentacji. – Po części wiedziałem, że ten powrót przyjdzie sam z siebie. Na siłę nigdy nie będę mógł sprawić, że w końcu się doczekam – mówi.
„Na siłę” – powtarza Burić przy wielu kwestiach. Mówi tak o odejściu z Poznania („to już prawie moje miasto, na siłę niczego szukać nie będę”), mówi tak też o powrocie do zdrowia po kontuzjach. – Kiedyś na siłę chciałem wracać do treningów, jeszcze zanim powinienem. Kończyło się to tym, że znowu miałem przerwę – twierdzi.
Przez urazy w poprzednim sezonie Burić zagrał ledwie 11 spotkań w lidze. Rok wcześniej – zero. Co wracał do treningów, to znowu coś się działo i musiał pojawiać się w gabinecie lekarzy. – Piłkarz jest po to, żeby grać i trenować. Ja nic nie mogłem robić. Przez rok nie grałem, dużo myślałem i dużo się nauczyłem. Może piłka nie jest wszystkim, że może warto poszukać czegoś innego? Ludzie różne rzeczy o mnie mówili, ale jednak udało się wrócić.
Dużo myślał i skończył w końcu studia. Co prawda dopiero licencjackie, bo przez siedem lat zrobił tylko trzy lata zarządzania sportem na bośniackim uniwersytecie, ale to wciąż więcej niż większość piłkarzy. – Miałem sporo czasu, więc chciałem go wykorzystać. Do końca kariery chcę zrobić magistra. Do tego chciałbym mieć licencję trenera, żeby jeszcze więcej wiedzieć – opowiada. Sam twierdzi, że ma przed sobą 7-10 lat kariery, ale ten czas zleci szybko i trzeba być przygotowanym na wszystko. – Tym bardziej, że nie wiem jeszcze, co chciałbym robić.
Leczenie ciągnęło się długo i szybko wykroczyło poza Poznań. Był w Monachium i Rzymie, ale zawsze wracał do dra Andrzeja Pydy. Nie chodzi tylko o warsztat i dobrą rękę lekarza, ale o podejście do pacjenta. – To teraz już mój przyjaciel – twierdzi Bośniak. Pyda postawił Buricia na nogi nie dlatego, że zdiagnozował schorzenie, czy go wyleczył, bo dolegliwości bramkarza puściły same z siebie. Do dziś nie wiadomo, co to było. Biodro, kaletka, panewka, pachwina – tam zaglądano w każdy nerw i ścięgno. Któregoś dnia wszystko zeszło. I już nie boli.
I nie tylko z tego powodu Burić mógł czuć się jak bohater „Procesu” Kafki. Ktoś musiał zrobić doniesienie na Jasmina B., bo mimo że nic złego nie popełnił, konsekwentnie odmawia mu się wydania polskiego obywatelstwa. – Mieszkam tu już prawie siedem lat i myślałem, że dostanę obywatelstwo z automatu – opowiada. Burić złożył wszystkie papiery, czekał na decyzję. I dostał. Odmowną, prosto od prezydenta Komorowskiego. Uzasadnienia nie było, bo być nie musi – prawo jest takie, że jeśli wniosek jest odrzucony ze względów formalnych, to nie trzeba tego wyjaśniać. – Jeszcze tej sprawy nie zamknąłem, jeszcze walczę. Nie będę narzekał, jeśli się nie uda – kończy. Burić rzecz jasna czuje się Bośniakiem, ale polskie obywatelstwo otworzyłoby mu więcej drzwi, dziś zamkniętych dla ludzi z Bałkanów. Zwłaszcza z tak pokiereszowanego kraju jak Bośnia.
Do Lecha trafił na początku 2009 roku jako 22-latek, ale plany na wyjazd snuł od dłuższego czasu. Gdy wchodził do drużyny, miał 18 lat. Grał z jedną myślą wyjazd. — Jeśli się tam urodzisz, to od początku walczysz o to, żeby wyjechać. Wiadomo, jaka tam jest liga, bardzo ciężko znaleźć klub za granicą – opowiada i mówi, że to nie tylko sposób myślenia piłkarzy. Większość Bośniaków szykuje się do wyjazdu za granicę. – Wszystkim jest trudno, sportowcom też – dodaje. Wszystko przez to, że do dziś w kraju czuje się wojnę. Jak nie poprzez widok zniszczonych domów, to przez system polityczny. Korupcja, degrengolada. I bezrobocie – 50 proc. W ogóle większość chciałaby wyjechać, bo i piłkarzom, i wszystkim innym jest trudno.
– Pochodzę z Zenicy. Mieszka tam około 250 tys. ludzi. Przed wojną dużo zależało od fabryki, pracowało tam 10 tys. ludzi, każdy miał w niej kogoś z rodziny. Teraz zatrudnia może ze dwa tysiące osób. W tamtych trudnych czasach rodzice dobrze mnie wychowali. Wiem dlaczego trzeba szanować ludzi, ich pracę. Nie było im lekko, musiałem szybko dorosnąć. Jak miałem 20 lat to inaczej myślałem niż moi rówieśnicy z innych krajów. Może dlatego nie przywiązuję aż tak dużej wagi do stanu posiadania. Nie chcę na siłę odchodzić.
Bośnia potrzebuje sukcesu sportowego jak mało kto. Gdy dwa lata temu awansowała na mundial, ludzie oszaleli. Wielka radość – tak duża, że oczekiwania urosły, a teraz, po zmianach w kadrze, trudno je spełnić. To wciąż jednak jeden z niewielu elementów, które łączą kraj będący tyglem narodowościowym – łączącym Bośniaków, Serbów i Chorwatów. Kadra w większości składa się z muzułmanów, katolicy i prawosławni to mniejszość. – Różnimy się, ale nie patrzymy na to, kto ma jaką religię, czy pochodzenie, dla nas to nie ma znaczenia – mówi bramkarz. Jest też kolejna grupa – zawodnicy, który i piłkarsko, i mentalnie wychowywali się za granicą. To dzieci uchodźców, emigrantów. – Słabiej mówią po bośniacku. Może mieli szczęście, że za granicą szybciej nauczyli się piłki? Mieli lepsze warunki do trenowania – zastanawia się Burić i przechodzi do głębszej refleksji. – Z drugiej strony ich rodzice musieli uciekać z kraju w trakcie wojny. Przychodzi taki moment, że trzeba obronić rodzinę i uciekać z kraju. Niektórym się to udało, innym nie. To trudny moment, gdy wiesz, że nie możesz rodzinie pomóc inaczej jak uciekając. Bo rozumiesz, że inaczej nie zapewnisz im bezpieczeństwa – podsumowuje.
Mówi się, że w trakcie wojny z Bośnię mogło opuścić nawet 1,8 mln uchodźców.
Gdy Burić wydostał się z Bośni, trafił do Lecha, który chwilę później pierwszy etap budowy drużyny za panowania Rutkowskich podsumował mistrzostwem. Ściągano największe talenty z wschodniej Europy, dodano polskich piłkarzy – tych doświadczonych i tych z potencjałem. W końcu, w 2010 roku powstała drużyna doświadczona i głodna sukcesu. Mistrzostwo potwierdzono superpucharem i awansem do Ligi Europy. I czwartym miejscem w lidze na koniec sezonu. – To nie może się teraz powtórzyć – twierdzi Marcin Kamiński. Burić, choć z tym się zgadza, to uważa, że w tym roku będzie trudniej powtórzyć tamtą ligową klapę. Bo teraz oprócz sezonu regularnego jest też runda finałowa, punkty się dzielą, każdą stratę da się odrobić.
– Teraz mamy młodszą drużynę, zupełnie inną. Więcej potencjału niż doświadczenia, którym dysponowaliśmy wtedy. Wtedy widać to było podczas meczu z Dnipro na wyjeździe. Najmilej wspominam to spotkanie i co ciekawe – też mieliśmy wtedy trudną sytuację w lidze, sporo kontuzji. Przed pierwszym gwizdkiem spisywano nas na straty, w zasadzie cały mecz przyszło nam się bronić, ale zagraliśmy mądrze taktycznie, strzeliliśmy jedną bramkę i wygraliśmy.
W Poznaniu często wraca się do sytuacji sprzed pięciu lat – teraz też Lech przegrywa w lidze, więc w pucharach znowu będzie znakomicie. Już wiadomo, że tym razem nacisk będzie położony na ekstraklasę. I zmierzenie się ze słabościami, które wszystkim dookoła są znakomicie znane.
– Nie jest lekko, walczymy z sobą, z presją, trybuny też tracą cierpliwość i to nie pomaga. Mamy problem. Trenujemy cały czas tak samo jak wcześniej, kiedy wygrywaliśmy, ale coś przestało nam wychodzić. Ta sama koncentracja, motywacja, nastawienie. A w trakcie meczu czas leci szybko, zwłaszcza gdy nie ma dobrego wyniku, to każda minuta umyka. Zaczynamy się denerwować, stres nie jest sprzymierzeńcem i przestaje nam wychodzić.
Od presji bramkarz nie ucieknie też wychodząc z domu, bo jak to w Poznaniu zwykle bywa, trzy czwarte ludzi to kibice Kolejorza, którzy choć klubem żyją cały czas, to widzą go tylko raz na tydzień, może dwa razy gdy są puchary. – My w klubie jesteśmy codziennie, inaczej na to patrzymy, oceniamy – twierdzi Burić. – Czuję to samo co oni, bo zaraz po przegranym meczu, chcę zagrać kolejny, chcę wygrać. Z Podbeskidziem wszyscy myśleliśmy, że to już ten czas, by się odbić. Ale przyszła kolejna porażka. Mam takie wrażenie, że liga w Polsce rządzi się innymi prawami, niż te największe. Faworyci są tu często tylko na papierze, a boisko pokazuje co innego. Wszystko zależy od tego jak ułoży się mecz – dodaje.
Gdy pytam go o receptę na kryzys, Burić nie wychodzi poza typowe teksty, mówi, że najważniejsze to dawać z siebie wszystko. To samo powie prawy obrońca, środkowy pomocnik i skrzydłowy. Oni jednak mogą się wytłumaczyć z dawania z siebie wszystkiego pobrudzonymi spodenkami i ogromnym zmęczeniem. A bramkarz… bramkarz musi mniej pracować fizycznie. – No nie mogę dużo biegać, to prawda. Chyba chodzi o to, żebym był w dobrym miejscu i czasie, wybronił wynik – kończy.
JACEK STASZAK
Fot. FotoPyk