Dokładnie czternaście lat temu Polska, po szesnastu latach kompletnej bryndzy i piłkarskiego dna, awansowała na mistrzostwa świata. Stadion Śląski, Chorzów, 40 tysięcy na trybunach. Mecz z Norwegią. Nastroje drużyn skrajnie różne. My z pięciopunktową przewagą nad resztą, przeciwnicy bez szans na awans. Matematycznie do awansu wystarczyły cztery punty, ale w przypadku korzystnych wyników innych spotkań, wystarczyło ograć Norwegów. I tak się też stało.
– Nie róbcie takiej atmosfery sukcesu, bo jak nie wygramy, to kibice będą na nas gwizdać. Myślicie, że my wyjdziemy i tych Norwegów rozwalimy? Zobaczcie kto tam jest w ataku – Solskjaer, Carew. To będzie dużo trudniejszy mecz od tego w Norwegii – studził gorące głowy Tomek Hajto.
Nastroje były gorące, podniosłe. Biletów zabrakło już na kilka dobrych dni przed meczem. Pierwsi kibice na Stadion Śląski przybyli o szóstej rano, a na godzinę przed pierwszym gwizdkiem Śląski był wypełniony do ostatniego miejsca. Po meczu tłumaczyć się jednak nie było z czego. Nikt też nie gwizdał. To był wieczór chwały, jeden z piękniejszych w historii naszej reprezentacji. Chłopaki Engela pokazali, że są klasową drużyną. I choć była to “tylko” Norwegia, to była to drużyna wówczas silniejsza niż nasza, którą zaraz po losowaniu uznawano za faworyta grupy.
Zdobywamy trzy bramki. Najpierw Kryszałowicz, później Olisadebe i na koniec jeszcze Marcin Żewłakow. Wciąż nie byliśmy jednak pewni awansu. Ukraina musiała wygrać z Białorusią. Piętnaście minut oczekiwania i wszystko jasne. Marzenia stały się faktem. Białoruś przegrywa 0:2 i Polska awansuje na mistrzostwa świata. Po meczu trener Engel, w swoim stylu, powiedział, że przeciwnik był “szalenie wymagający”. A gazety pisały…
“Jesteśmy świadkami narodzin kolejnej wielkiej drużyny, którą po latach będzie się wspominać tak samo jak dziś ekipę Kazimierza Górskiego.”
No, prawie, prawie…