Widzew można ugiąć, ale nie można go złamać – powiedział kilka lat temu Zbigniew Boniek, gdy ten znalazł się na poważnym zakręcie. Łódzki klub, po erze Sylwestra Cacka, znów się odbudowuje. Jeszcze bez własnego stadionu, bogatego właściciela, większych środków finansowych, drużyny i wielkich nazwisk. Ale z czymś, czego wielu może mu zazdrościć: jednością lokalnego środowiska i chęcią przywrócenia dawnego blasku. Widzew ma wrócić do ścisłej krajowej czołówki i nikt nie ma wątpliwości, że prędzej czy później wróci.
Czwarta liga, czyli – jeśli pominiemy bezsensowne nazewnictwo – piąty poziom rozgrywkowy. Wśród nich wyjazdy do malutkich miejscowości, wiosek po kilkuset mieszkańców. Widzew był już w Pajęcznie, Zelowie i Rzgowie. Z trzech wyjazdów na przestrzeni ośmiu dni przywiózł komplet punktów i nie zrobiłby tego, gdyby jechał tylko w jedenastu. W niedzielę, przy okazji meczu z Zawiszą, Rzgów był cały w kolorze czerwonym. Na stadion weszło tylu kibiców, ilu mogło się pomieścić, a może nawet i więcej. Około tysiąca ludzi zameldowało się na samym obiekcie, wielu zostało pod stadionem – dopingowali i oglądali, choć kilkadziesiąt metrów zza bramki, przez ogrodzenie i w tłumie widzieli niewiele.
Nie było wyzwisk, nie było – mimo niekorzystnego w pewnym momencie wyniku – docinek do piłkarzy. Byli zjednoczeni z klubem kibice czy piłkarze, którzy kiedyś dla niego grali, na mecz w Zelowie dotarł nawet Boniek. Ciężko tę atmosferę jakkolwiek porównać do tej z rundy wiosennej, a przecież wtedy w Byczynie Widzew występował na poziomie pierwszej ligi, miał znacznie lepszy skład. Tam nie było jednak ani dopingu, ani zbyt wielu fanów, tymczasem w piątek, dwa dni przed meczem czwartej ligi, zdobycie biletu na Zawiszę już graniczyło z cudem. Członkowie nowego stowarzyszenia przed pierwszym gwizdkiem odbierali kolejne telefony z prośbą o wejściówkę, ale musieli odmawiać. Nic już nie dało się załatwić. Kto chciał, a chciało wielu, mógł pozostać pod stadionem albo jakimś cudem dostać się na dach sąsiedniego budynku.
Taki mecz z Zawiszą utwierdził nas jedynie w przekonaniu, jak wielu potrzebuje Widzewa. Nie od razu wielkiego, bogatego i pełnego sukcesów, ale uczciwego, w którym każdy znów będzie mógł się poczuć jego częścią. Bo ta tożsamość z klubem została u kibiców w ostatnich latach zabita przez Cacka i jego ludzi.
Dzisiejszy Widzew dopiero uczy się życia w nowej rzeczywistości. Łódzki biznes, na wieść o braku licencji na drugą ligę i zapowiedzi usunięcia klubu ze struktur PZPN, zareagował błyskawicznie. Zebrali się przedsiębiorcy, byli piłkarze, ludzie chętni do pomocy i w ciągu kilkudziesięciu godzin założyli stowarzyszenie, uzyskali wpis do KRS, złożyli odpowiednie dokumenty w ŁZPN. Powstała Reaktywacja Tradycji Sportowych, w skrócie RTS, wybrano zarząd i prezesa, nie było jeszcze herbu (nie ma go do dziś), nie było też jasne, w której lidze zaczną. Prezes Marcin Ferdzyn na pierwszym spotkaniu z mediami i kibicami – zorganizowanym na powietrzu, tuż przed będącym w kompletnej rozbiórce stadionem – nie znał odpowiedzi na wiele pytań. Ale sześć tygodni później nowy RTS rozegrał pierwsze oficjalne spotkanie: na piątym szczeblu rozgrywkowym, z lepionym na kolanie, lecz gotowym zespołem.
To już pokazało, że dla tych, którzy mocno związani są z tym klubem, nie ma rzeczy niemożliwych.
Ludzie, którzy obecnie zarządzają Widzewem, nigdy wcześniej takiej roli w piłce nie pełnili, nie pracowali w klubach, a przede wszystkim nie budowali ich podstaw. Przechodzą właśnie przyspieszony kurs, uczą się na własnych błędach. Co jednak kluczowe, chcą sie uczyć. Bo, jak sami mówili, najpierw swoimi działaniami połączył ich Cacek, dziś – łączy odbudowa Widzewa. Nie zniechęcił się nawet Grzegorz Waranecki, jeden z założycieli stowarzyszenia, który inwestując w Eduardsa Visnakovsa przejechał się na współpracy z byłym właścicielem klubu.
W Widzewie nie ukrywają, że już myślą o kolejnym sezonie. Budżet – dzięki pieniądzom, które wyłożyli sami członkowie stowarzyszenia i lokalni sponsorzy – na czwartą ligę mają spięty. Teraz podejmują działania, by środków starczyło na wyższy poziom rozgrywkowy. Przykład ŁKS-u pokazuje, że kolejne kroki są trudniejsze, a odbudowa klubu wcale nie jest sprawą tak prostą. Ale tutaj, przy tworzeniu zespołu, już poszukiwano ludzi, którzy z Widzewem się utożsamiają. Oprócz bardziej anonimowych piłkarzy z regionu, grają tutaj przecież Bednar, Okachi czy Budka. Ten ostatni, choć sił ewidentnie mu brakowało, w Rzgowie walczył do samego końca, strzelił dwa gole. Witold Obarek, trener łodzian, mówił potem: – Wiem już, że gdy trzeba będzie odrabiać straty i będzie ciężko, Widzew pokaże charakter.
Teraz pokazali go kibice i piłkarze – jeszcze niezgrani, nie najlepiej przygotowani, ale niesieni przez kibiców. To oni w tych warunkach, kiedy zwycięstwo na nierównej murawie trzeba po prostu wybiegać, są dwunastym zawodnikiem. A ludziom, którzy dopiero co wzięli się za odbudowę Widzewa, odpowiadają: było warto.
PIOTR TOMASIK