Czy Wojtek “Łobo” Łobodziński mógł osiągnąć więcej? Jaki dzień chciałby powtórzyć, a jaki wymazać? Jak smakuje eurowpierdol w praktyce, czyli Levadia, a jak ogranie Barcelony? Jakie są różnice między dzisiejszym pokoleniem piłkarzy, a tym, do którego sam należał? Czy Sobol kiedykolwiek był młody? Kto mógł zrobić wielką karierę i dlaczego Wahan? O tym i o wielu innych rzeczach Łobo opowiada nam w długim wywiadzie. Zapraszamy.
Czy to już moment, żeby siadać z fajką przy kominku i podsumowywać karierę?
Patrzę na Sobola czy Surmika i myślę, że jeszcze nie. Mają więcej lat ode mnie i jeszcze śmiało sobie radzą. Będę chciał grać tak długo, na ile zdrowie i umiejętności pozwolą. Dopiero 33 lata kończę, to nie wyrok, to jeszcze wiek, który pozwala parę lat pograć.
Mogłeś osiągnąć więcej czy zrobiłeś ile się dało?
Chłopaków z większym talentem było wielu, tych z mniejszym również. Grałem w bardzo dobrych klubach. Grałem w reprezentacji. Niczego nie żałuję, oprócz wiadomych spraw pozasportowych.
Patrzę na wasz mistrzowski rocznik z czasów juniorskich i mało kto osiągnął więcej, choć nie wiadomo, czy to taka dobra wiadomość wiedząc jakie mieliście sukcesy.
Zawsze o tych juniorskich reprezentacjach mówi się, że jeśli kilku piłkarzy zagra w pierwszej kadrze, to już jest dobrze. Pod tym względem nasza wyglądała całkiem nieźle.
O juniorskich kadrach mówi się też, że nawet w najlepszych rocznikach wielu kończy na marginesie, chwilę po triumfach musi budować życie poza piłką. Wy mieliście silną ekipę, w swoim roczniku jedną z najlepszych w Europie – jakie były nastroje wewnątrz szatni? Że każdy podbije piłkarski świat? Czy były myśli, że może trzeba na wszelki wypadek mieć coś rezerwowego?
Każdy z nas myślał, że złapał pana Boga za nogi. Myśleliśmy tylko o piłce i niczym innym. Teraz to myślenie jest inne, profesjonalizm jest większy, ci chłopcy mają się od kogo uczyć i ma kto im doradzić, w konsekwencji mają lepsze podejście. U nas to wyglądało inaczej. Nam się wydawało, że wszystko łatwo przyjdzie.
Czym twoim zdaniem różni się obecnie wchodzące w futbol pokolenie piłkarzy od waszego?
Mają większą świadomość tego co powinno się robić by coś osiągnąć. Choćby spójrzmy na przygotowanie fizyczne. Jak ja zaczynałem, to wszystkich wrzucało się do jednego wora, każdy trenował tak samo. Szedłeś na siłownię, dźwigałeś sztangę i tyle. A teraz każdy trenuje indywidualnie, nawet w niższych ligach tak do tego podchodzą trenerzy. To wielka zmiana.
Wasze pokolenie było bardziej imprezowe?
Imprezowe… Myślę, że jak się przychodziło do szatni za młodu, to jeszcze starsze pokolenie brylowało. Potrafił się lać alkohol – wiadomo, nie we wszystkich klubach pewnie tak było, ale jednak. Ci starsi jak ja zaczynałem potrafili popłynąć ostro. Tego już nie ma.
Konkretna balanga, która zapadła ci w pamięć?
Czasem po meczach coś się zdarzało. Pamiętam w Wiśle Płock pierwszą większą imprezę w z drużyną, to dla mnie, młodego, powiem szczerze – gdybym ja miał tyle wypić alkoholu co niektórzy, to po prostu nie dałbym rady (śmiech). Ale tego już nie ma, skończyło się.
W Wiśle Płock mieliście niezłą paczkę. Jak się dziś wspomina to robi wrażenie: Peszko, Wasyl, Wahan, Jeleń, Sobol, nawet Sagan się przewinął.
Ja tam wtedy za wiele nie grałem, ale faktycznie, byliśmy naprawdę mocni.
Mieliście świadomość jaka zebrała się paka, czy dopiero z perspektywy widać, że kurczę, to był konkretny skład?
O Płocku krążyła opinia, że piłkarze tam trafiają i zapominają jak się gra w piłkę, ale wtedy akurat była grupa ludzi, która faktycznie grała. Fajne było to, że stawiano na młodzież. Irek grał, Sławek, Wahan, Paweł Kapsa. Nawet Sebek Mila trafił na wypożyczenie. Nie wszyscy na raz odpaliliśmy, ale stopniowo, to jeden, to drugi. Od pierwszego meczu wyskoczył chyba tylko Irek Jeleń, od razu widać było, że mu się uda. Tak samo o Sławku myślałem, że on zabłyśnie. Szkoda Wahana, bo to był chłopak naprawdę z szansami na wielką karierę.
Grał też z wami młody Radek Sobolewski. Dla wielu kibiców pojęcie “młody Sobol” nie istnieje, zawsze w świadomości jest tylko doświadczony, by nie powiedzieć – stary. Jaki był młody Sobol?
No, był młody, ale jak przychodziłem to postrzegałem go i traktowałem jako starszego.
Czyli jednak, Sobol zawsze był stary.
Tak, tak (śmiech). Opierdzielić lubił zawsze, a już wtedy też mimo młodego wieku miał taką pozycję na boisku i poza nim, że potrafił pokazać.
Młoda szatnia, pełna utalentowanych grajków. Potrafiła być imprezowa?
Myślę, że nic ponad to, co dzieje się normalnie. Wiadomo, że w piłce nożnej są młodzi mężczyźni, każdy chce się bawić.
Jest porzekadło, że aby umieć grać, trzeba umieć się bawić. Ma to rację bytu czy frazes?
Może kiedyś tak było, teraz już nie. Dzisiaj raczej idzie się na kolację z drużyną, posiedzieć, pogadać, a nie gdzieś ostro poimprezować. Pozmieniało się. Przygotowanie fizyczne weszło na taki poziom, że nie można pozwolić sobie na takie rzeczy. Trzeba dbać o organizm i nie ma takiej możliwości.
Która szatnia miała najlepszą atmosferę?
Myślę, że ta w Zagłębiu za trenera Michniewicza. Wiedzieliśmy co chcemy robić na boisku, trzymaliśmy się blisko też poza nim.
Sekret dobrego klimatu tamtej szatni?
Trener Michniewicz jest mistrzem budowania atmosfery. Jeśli jego zespół zaskoczy i ma wyniki to jest fantastycznie, teraz to też pokazuje w Pogoni. Na pewno kiedy trzeba to opierdoli, ale kiedy trzeba to jest z drużyną. Wtedy miał coś takiego w sobie, co pozwalało nam wierzyć, że możemy to mistrzostwo zdobyć.
Najlepszy trener jakiego spotkałeś?
Nie chciałbym mówić, który był najlepszy. Z trenerem Michniewiczem mieliśmy jakieś gorsze chwile, nie zawsze było wesoło, ale bardzo go szanuję i uważam za jednego z lepszych, jakich spotkałem. U trenera Kaczmarka debiutowałem w Stomilu, też miał duży wpływ na moją karierę. Maaskanta świetnie wspominam, bo może u niego zawsze nie grałem, ale potrafił trzymać w jedności dwudziestu kilku piłkarzy, choć tylko jedenastu może grać. Atmosferę tworzył rewelacyjną, nikt się nie obrażał, że nie grał. Smuda jest taki, że albo go kochasz albo nienawidzisz, mnie zawsze gonił, potrafił rzucić we mnie butelką podczas meczu, ale ta jego nakładana na niego presja wychodziła mi na dobre. Dużo trenerów się przewinęło, jak to w życiu piłkarza, wszystkich pewnie już nawet nie pamiętam, ale nie było takiego, który ciągnąłby mnie za uszy.
Leo Benhakkera musisz wspominać miło. Wtedy Łobo był “international level”.
(Śmiech) No, powiedzmy.
Skoro cię powoływał i wystawiał, a to było jedno z jego ulubionych powiedzonek, kryteriów powołań, no to chyba musiałeś być.
Co mogę powiedzieć – forma była. Uzasadniała moje powołania. Bywało tak, że w Wiśle nie grałem i mimo wszystko dostawałem powołania, bo trener mi ufał i ja uważam, że tego zaufania nie zawiodłem.
Podobno byliście w trenera zapatrzeni jak w obrazek.
Może nie aż tak bardzo, ale miał coś w sobie takiego, że potrafił nas wokół siebie skupić. Namówić do większego zaangażowania. Nie czuł nigdy presji z zewnątrz, ze strony dziennikarzy, działaczy, ludzi dookoła, tylko zawsze robił to, co sam uważał za stosowne i nie przejmował się nikim. To imponowało. Wszyscy czuli do niego respekt, szacunek.
U niego zaliczyłeś swój szczyt. Imprezę życia. Euro.
Ja byłem wtedy strasznie napompowany. Zdawałem sobie sprawę, że wyjdę w pierwszym składzie na Niemcy, trener wyraźnie na mnie stawiał. Nie mogłem się doczekać, żeby wyjść na boisko.
Byliście w centrum uwagi całego kraju. Pierwsze Euro w historii Polski, a ty wychodzisz jako jeden z jedenastu nas wszystkich reprezentujących, w dodatku na Niemców. Czułeś tę presję na plecach?
Myślę, że balon był wtedy mocno napompowany, nikogo nie trzeba było mobilizować, cała Polska czekała od tylu lat. Gdzieś ta presja była odczuwalna, ale nóg mi to nie spętało. Pierwszą połowę zagrałem nieźle, ale szybko straciliśmy bramkę i potem ciężko było ruszyć.
Porażka z Niemcami balonu nie przekuwała, jakoś była wliczona w ryzyko. A potem Austria.
Zdziwiłem się, że trener posadził mnie na ławce, wcześniej byłem pewien, że będę grał. I tak, byłem tym zawiedziony, ale przyjąłem to na klatę. Zagraliśmy jednak bardzo słabo, szczególnie w pierwszej połowie. Zeszła z nas pompka. Prowadziliśmy, wszedłem w końcówce, niestety padła bramka przez sędziego.
Jak się wtedy czuliście?
No, byliśmy wkurwieni.
Wszyscy byliśmy wtedy wkurwieni. Ale jak to odczuwaliście wy, którzy byliście na murawie, którzy byliście tego najbliżej.
Przyjechał facet, który w Anglii takich karnych na pewno by nie gwizdał, a tutaj gwizdnął. Jak byśmy wygrali 1:0, to jeszcze mogło być różnie. W szatni było gęsto, latały rzeczy ze złości.
Chorwacja to już matematyczne szanse.
Matematyczne, ale piłkarz zawsze liczy, że się uda. Póki jest szansa to walczysz. Ale to był mój najsłabszy mecz. Nawet jak z Austrią wszedłem na chwilę to coś tam zrobiłem, a tutaj nic. Chorwaci nas zdominowali, mieli bardzo dobry zespół. Na tamtą chwilę prezentowali poziom nieosiągalny dla nas.
Dla ciebie tamto Euro miało być przełomowe. 26 lat, idealny moment, żeby pokazać się na wielkiej scenie i wystrzelić. Wiem, że dopiero co podpisałeś kontrakt z Wisłą, ale jakieś myśli o Euro jako o trampolinie musiały się pojawiać.
Każdy chłopak myśli, że może uda się kiedyś wyjechać za granicę do dobrego klubu. Ale ja wróciłem do Krakowa i zderzyłem się ze ścianą.
Ale oferty wcześniej były.
Tak, tak. Pojawiały się przez jakiś czas. Była propozycja z Francji za czasów Zagłębia, z czołowego wówczas Lens, ale w Lubinie zmienił się trener i postawił veto. Jak podpisywałem kontrakt z Wisłą to zgłosiło się Dynamo Moskwa, ale już byłem po słowie z Białą Gwiazdą. Cóż, nie udało się i już się nie uda (śmiech).
Wiesz, że byłeś ostatnim transferem Wisły w stylu jej najlepszych czasów? Dopiero jak teraz ściągnęli Krzyśka Mączyńskiego, znowu sprowadzili bieżącego kadrowicza, często wybiegającego w pierwszej jedenastce reprezentacji. To złotych czasach była dla nich norma, a ostatnim tego typu zakupem, wyróżniającym się ligowcem i ważnym członkiem kadry, byłeś ty.
Co mam powiedzieć – nie sprawdziłem się w Wiśle. Nie potrafiłem sprostać oczekiwaniom trenera i kibiców.
To wiemy wszyscy, ale dlaczego?
Nie wiem. Po prostu nie podołałem. Chciałem bardzo, naprawdę, ale nie wyszło.
Jak to jest, że piłkarz jest w formie, wychodzi mu wszystko, a potem nagle w krótkim odstępie czasu się sypie? Przecież nie zapomniałeś nagle jak się gra w piłkę.
Wiele czynników się na to składa, dlatego trudno jednoznacznie powiedzieć, wyjaśnić. To zależy od zaufania trenera, przez głowę, po przyblokowanie… Wszystko ma znaczenie.
Uważasz, że masz silną psychikę?
Wtedy wydawało mi się, że tak. Na pewno z wiekiem i doświadczeniem jest mocniejsza, ale wówczas życie mnie zweryfikowało i gdy przestałem grać, podłamałem się.
Były myśli, żeby spotkać się z psychologiem, spróbować sobie pomóc?
Jeszcze tego nie było w lidze, dopiero zaczynały się te czasy. Dziś to są rzeczy na porządku dziennym, ale ja wtedy nawet o czymś takim nie myślałem.
Pytam między innymi dlatego, że jak ostatnio rozmawiałem z Dawidem Jarką, to żałował bardzo, że w najgorszym dla siebie momencie nie zwrócił się do specjalisty.
Może by mi to pomogło, kto wie? Ale każdy w jakimś stopniu powinien sam sobie radzić ze sobą, ja sobie nie poradziłem.
W Wiśle załapałeś się jednak na trochę weselsze chwile. Choćby Wisła – Barcelona. Wiem, że zwycięstwo właściwie mało znaczące, ale jednak nie bez przyczyny wspomina się je po dziś dzień.
Historyczne zwycięstwo. Może nic nie dało, ale będę miał co opowiadać w przyszłości, że wygrałem z tak wielką Barceloną, która potem święciła wielkie sukcesy. Wielkiej radości wcale po meczu nie było, bo ja mówisz, nic to nie dało, ale satysfakcja jak najbardziej.
Na kogo grałeś?
Na Abidala.
I jak?
Całkiem całkiem, nawet miałem sytuację strzelecką. Wychodził chyba Valdes, chciałem go lobować, jednak nie wyszło.
Atmosfera na Camp Nou? Co czuje gracz, gdy ma wyjść na pożarcie, na taki wielki zespół?
Camp Nou robiło wrażenie, chociaż tam jest bardziej jak w teatrze niż na stadionie. Długie momenty ciszy, ożywienie głównie po bramce. Ludzie przychodzą delektować się, a nie krzyczeć, śpiewać. Co do przedmeczowych nastrojów, to wychodzisz z myślą, że nie masz nic do stracenia, a przez to nie ma stresu. Może się uda, a jak nie to trudno, z tego względu nie sądzę, by ktoś się szczególnie denerwował. Najśmieszniejsza natomiast jest oczywiście analiza przed meczem, gdy grasz z kimś takim.
Każdego zna doskonale każdy z was, niektórzy z plakatu nad łóżkiem.
Tak. Ale potem człowiek wychodzi i myśli – nie taki diabeł straszny.
Wtedy to chyba jednak straszny, bo było 0:4.
To 0:4 nie było takie złe. Mieliśmy jakieś sytuacje, nie położyliśmy się. Może wynik mówi co innego, ale tamtej Barcelonie zdarzało się wygrywać po 7:0, 8:0.
Dwumecz z Barcą to chwalebniejsza karta, ale przeżyłeś też eurowpierdol z Levadią. Jak osławiony eurowpierdol smakuje w praktyce?
Ja powiem tak – to był mecz, gdzie grałem na prawej obronie. Grałem na najniższego, najszybszego piłkarza. Po kwadransie pomyślałem – kurde, coś jest nie tak, nie radzę sobie kompletnie. Nie dziwiłem się trenerowi, że zdjął mnie w przerwie, bo nawet nie pamiętam jak się gość nazywał, ale doskonale pamiętam, że nie szło mi go zatrzymać. Później już na obronie nie zagrałem, z wyjątkiem jednego, jedynego występu w Miedzi i koniec, nigdy więcej.
Jak wygląda szatnia tuż po eurowpierdolu?
Cisza. Całą drogę cisza, tuż po meczu cisza, na następny dzień cisza. Nikt się do nikogo nie odzywa.
Spać nie można?
No, dramat. Takich ciężkich meczów kilka przeżyłem. Podobnie jest po spadku z Ekstraklasy.
Odczuwa się wstyd, a może człowiek stara się zdystansować?
Jest wstyd. Ciężko spojrzeć w oczy kibicom, dziennikarzom.
Po Levadii pisano, że to pogrzeb polskiej piłki.
Nie powiem, było ciężko. Najgorsze jest to, że nie przegraliśmy pechowo, tylko oni faktycznie byli od nas lepsi.
Czy to był najgorszy moment twojej kariery, licząc czysto piłkarsko?
Czysto piłkarsko… Nie, myślę, że najgorzej było w Wiśle, jak już schodziłem w przerwie, nie byłem brany do osiemnastki, lądowałem na trybunach. Miałem takie mecze, że czułem się na boisku bardzo słabo i już myślałem tylko o tym, żeby stamtąd odejść.
Czytujesz Weszło?
Czytam, czytam.
Czytałeś może ostatnio wywiad z Victorem Valdesem przetłumaczony przez Tomka Ćwiąkałę?
A nie, to akurat przegapiłem.
Padło tam parę niebanalnych pytań i chciałbym żywcem stamtąd jedno ukraść, zadać tobie: jakbyś mógł przeżyć jeden dzień ze swojego życia jeszcze raz, który byś wybrał?
O. Ciekawe. Hm. (Dłuższa przerwa). Ale chodzi o piłkę czy ogólnie?
Możesz powiedzieć i o takim i o takim.
Mogę coś zmienić w tym dniu czy ma być taki sam?
Opowiedz i tak i tak.
No to jakbym miał ogółem wybrać, to na pewno coś prywatnego, z rodziną, córką. Jeśli chodzi o piłkarski, to mecz z Niemcami na Euro.
Ale to był mecz, który przegraliście. To ten byś chciał powtórzyć bez zmian?
Tak. Sama otoczka, atmosfera, to wszystko co się działo dookoła… Niesamowite przeżycie. Poczucie największej dumy w karierze miałem właśnie wtedy, słuchając Mazurka Dąbrowskiego.
Powiedziałem, żebyś najpierw wybrał dzień, w którym nie możesz dokonać zmian, bo domyśliłem się, że jeśli mógłbyś zmian dokonywać, to wybrałbyś dzień kupna meczu z Cracovią.
Zdecydowanie. O tym pomyślałem w pierwszej chwili. Tak, podjąłbym tam inną decyzję.
To jakbyś się zachował? Wstajesz tego dnia i co robisz?
I dziękuję za to na co mnie namawiali, nie biorę w tym udziału. Nie zgadzam się. Po prostu.
Z tego zajścia musisz mieć jakąś lekcję dla młodych. Chcąc nie chcąc stajesz się powoli nestorem boisk, takie lekcje są już na miejscu.
Dostałem od życia największego kopa za ten jeden raz. Zostałem zawieszony, dostałem karę, odpokutowałem i nie życzę nikomu, żeby przeżył to samo. Ja myślę, że już nikogo nie muszę przed niczym przestrzegać, bo pewne rzeczy już się nie zdarzają i zdarzać się nie będą.
Czego cię tamto nauczyło osobiście?
Bardzo wiele zmieniło w moim życiu. Przestałem być choćby ufny wobec ludzi. Teraz mam bardziej uczciwe podejście do wszystkiego, można powiedzieć, że bardziej uczciwy już być nie mogę, tak staram się odpłacić za to co zrobiłem. Bo wiem, że zrobiłem coś złego, nie próbuję się wybielić, tłumaczyć z tego, udawać, że nic się nie stało. To było złe i koniec.
Co czułeś jak wybuchła burza wokół ciebie?
Przygotowany byłem już wcześniej. Układałem powoli plan co zrobić, co powiedzieć. Rachunek sumienia też zdążyłem zrobić.
Miałeś potem wrażenie jakbyś był trędowatym w środowisku?
Tak, ale nie winię za to środowiska. Ja sam myślałem, żeby zająć się czymś innym, ułożyć sobie inaczej życie. Chciałem wrócić do piłki, ale było ciężko, bo telefon milczał, a jeżeli dzwonił, to z niższych lig. A ja czułem się na siłach, by grać w Ekstraklasie.
Myślałeś o jakiej robocie?
Miałem swój pomysł na biznes, zdradzał nie będę, bo niewykluczone, że do niego wrócę.
Pojawiła się jednak oferta z ŁKS. Pomocna dłoń.
Mój menadżer dogadał się z trenerem Tarasiewiczem, żebym spróbował. Mimo, że wtedy spadliśmy, było mi bardzo potrzebne te pół roku w ŁKS-ie.
Dużą presję czułeś podczas pierwszego meczu po powrocie?
Nie. Czułem się bardzo dobrze. Bo brakowało mi przede wszystkim grania i byłem szczęśliwy, że znowu mogę to robić. Cieszyłem się grą.
Słyszałem takie zdanie: szanuj piłkarzu póki grasz, bo potem będzie ci brakować grania i atmosfery szatni.
Tak. Andrzej Niedzielan też mówił mi ostatnio: “Człowieku, graj póki możesz! Ja skończyłem i teraz mnie nosi!”. Myślę, że wielu tak ma.
Jak się tak zastanowić, to w tym względzie kariera piłkarska jest najtrudniejsza, że w pewnym momencie musisz porzucić stare życie i zacząć wszystko od nowa. Boisz się tego?
Kiedyś się bałem, w tej chwili już nie. Teraz, jak mówiłem, mam już plany, więc strachu nie ma.
Czyli przy piłce nie zostaniesz.
Na pewno zrobię kurs trenerski, będę chciał gdzieś trenować w jakim stopniu, ale w jakim – tego nie wiem.
Miałeś kiedyś sodówkę w karierze? Tak że patrzysz z perspektywy – kurczę, wtedy to mi trochę odbiło.
Nie, myślę, że nigdy. Może na początku, za czasów Płocka, nie prowadziłem się tak dobrze w sensie sportowego podejścia, wysypiania się, odżywiania, ale później myślę, że już było w porządku. Ja zawsze byłem raczej spokojny.
Ciężko ci się było przestawić na niższe zarobki, skoro kiedyś miałeś jeden z wyższych kontraktów w Polsce? Odkładałeś na kupkę czy były momenty, że wydawało się większe sumy?
Trzeba szanować co jest, każdą pracę i każde pieniądze. Ja szanuję. Jak zarabiałem więcej, to szanowałem, nie rozwalałem, tak samo robię teraz. Nie jestem jakiś mega rozrzutny.
Hazard kiedykolwiek?
Nie. W kasynie może dwa razy byłem. Przewinęło się kilku w środowisku, którzy popłynęli, to na pewno, ale ja znam to bardziej z opowieści, nie z bezpośredniego kontaktu.
Są piłkarze jak Łukasz Skorupski, który przechodząc do Romy mówił bodajże, że kojarzy stamtąd tylko Tottiego, bo nie interesuje się piłką. Też tak masz? Że futbol to robota, a nie coś, czym jeszcze się trzeba interesować?
Ja jestem gdzieś po środku. Był taki moment w Wiśle, kiedy nic nie oglądałem, nic nie czytałem netu, odcinałem się. Teraz jednak oglądam mecze na okrągło. Żyję piłką.
Jak oglądasz Ekstraklasę to zazdrościsz?
Bardzo zazdroszczę. Myślę, że dałbym radę jeszcze grać w Ekstraklasie. Może mam większy problem z regeneracją po meczu, potrzebuję na to więcej czasu, ale ogólnie uważam, że jest spoko. Fizycznie czuję się bardzo dobrze.
Brakuje ci świateł reflektorów, tej sceny Ekstraklasy?
Tak, zdecydowanie. Chociaż w I lidze z roku na rok ta otoczka wygląda lepiej. W tym sezonie mecze pokazuje Polsat Sport, wokół boiska stoją elektroniczne bandy reklamowe, większość I-ligowych stadionów ma już oświetlenie. Pod tym względem I liga goni Ekstraklasę, choć jeszcze jej trochę brakuje.
Czyli co, jutro dzwoni Termalica, to wsiadasz w samochód i jedziesz?
Nie, aż tak to nie, mam kontrakt z Miedzią, tu wyciągnięto do mnie rękę, czuję się w Legnicy bardzo dobrze, chcę tu osiągnąć sukces. Zaczęliśmy ten sezon średnio, ale coś czuję, że jeszcze zagram z Miedzią w Ekstraklasie. Może będą to jakieś, nie wiem, minuty, ale coś czuję, że jeszcze zagram. Nie powiedziałem ostatniego słowa.
Rozmawiał Leszek Milewski
Fot. FotoPyK