Był wiślak, był legionista. Teraz czas na kolejne miasto i kolejny klub. Tym razem padło na Dariusza Adamczuka, wychowanka Pogoni Szczecin, który piłkarską Europę zwiedzał, kiedy jeszcze nie było to takie modne. Niemcy, Szkocja, Włochy, Portugalia, Anglia… Trochę tego było. Co nie podobało mu się we włoskiej piłce? Dlaczego Okocha był lepszy od Giovanniego van Bronckhorsta? Obiecaliśmy: co czwartek. I słowa dotrzymujemy.
Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?
Spełnienie. Wszystko osiągnąłem ciężką pracą. Nie miałem takiego talentu, jak inni.
Największe spełnione piłkarskie marzenie?
Na pewno udział i medal w igrzyskach olimpijskich. Tamten turniej wspominam fantastycznie, a jednocześnie czuję niedosyt, bo przez dwie żółte kartki nie mogłem zagrać w finale. Pierwszą obejrzałem w pierwszym meczu, drugą w spotkaniu z Australią, przy wyniku 3:1 dla nas. Atakowaliśmy razem z Jurkiem Brzęczkiem, zrobiłem wślizg, ale sędzia ukarał akurat mnie. Mimo wszystko fantastyczna sprawa.
Największe niespełnione piłkarskie marzenie?
Nie zagrałem ani na mistrzostwach świata, ani na mistrzostwach Europy. Nie zagrałem też w wielu meczach kadry, bo ledwie jedenastu, ale praktycznie wszystkie były o punkty. W eliminacjach mistrzostw świata czy Europy za trenerów Strejlaua czy Wójcika, niestety się nie kwalifikowaliśmy.
Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?
Jakby to powiedzieć… Byłem jedną nogą w Celticu, a trafiłem do Rangersów. Miałem na stole dwie oferty i jedną musiałem odrzucić. Rangersi dali mi lepszy kontrakt, a w Celticu zmieniał się trener. Widziałem zagrożenie, bo później prowadziłby mnie nie ten facet, który bezpośrednio przeprowadzaj mój transfer. I wybrałem Rangersów.
Najlepszy piłkarz, z którym pan grał?
Trochę ich było… Giovanni van Bronckhorst, Claudio Reyna w Rangersach, Stefan Klos. We Włoszech Desideri, we Frankfurcie Yeboah, Okocha… Mnóstwo wielkich nazwisk, ale takim największym strzałem był Jay-Jay Okocha. Technika z kosmosu. Przerzutki piętą i tak dalej… Mógł zrobić większą karierę, gdzieś się pogubił.
Najlepszy trener, który pana trenował?
Nie grałem dużo w Rangersach, ale mimo wszystko Dick Advocaat. Dobry strateg, fajne treningi, okres przygotowawczy. Nie robił żadnego ciśnienia. Taki do życia. Trochę kat, ale jak prowadził Rangersów, to miał maszynkę do grania. Ligę szkocką wciągali nosem, więc może presja nie była aż tak wielka. To nie był otwarty człowiek. Treningi prowadził na model brytyjski. Głównie się przyglądał, a sporą część roboty zostawiał asystentom.
Najgorszy trener, który pana trenował?
Janusz Pekowski. Kiedy w 1995 roku wróciłem do Pogoni, spuścił niezłą drużynę z Ekstraklasy. Pamiętam, że grali tu Jacek Cyzio, Maciek Stolarczyk, Radek Majdan, czy kilku innych zawodników. Trener przyjechał ze Szwecji, miał swoją szansę i totalnie ją spieprzył. A potem nie zaistniał już nigdzie.
Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz?
Nigdy nie spotkałem.
Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie?
Mam dystans i lubię się z siebie śmiać, ale trudno przytoczyć coś konkretnego. Pewnie wtedy, w Barcelonie, bo miesiąc trwały igrzyska olimpijskie, później jeszcze zostaliśmy. Były dobre wyniki… Działo się, atmosfera była fajna.
Najlepszy żart, który wykręcił pan?
Tutaj nie będzie problemu. Aleksandrowi Kłakowi, oczywiście na igrzyskach w Barcelonie. Napisałem na kartce, że menedżer jakiegoś wielkiego klubu szuka z nim kontaktu i przykleiłem na jego drzwiach. A był to czas, kiedy nie było telefonów komórkowych. Olek próbował dodzwonić się przez cały dzień, a my mieliśmy niezły ubaw. Reszta to raczej standard, czyli smarowanie majtek bengayem, czy przybijanie butów gwoździami.
Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?
Chciałem zostać przy sporcie i zostałem, więc marzenia niczym się nie różnią. Przez całą dobę mam do czynienia z piłką nożną. Robię to, co lubię i na czym się znam, więc mogę czuć się spełniony.
Której decyzji podjętej podczas kariery żałuje pan najbardziej?
Wyjazd ze Szkocji, konkretnie z Dundee do Włoch. Zawsze dobrze czułem się w futbolu brytyjskim i po jedenastu dobrych meczach w szkockiej Premier League dostałem ofertę. Przyjąłem ją z jednej strony dla pieniędzy. Z drugiej, ciężko było oprzeć się Serie A, bo wtedy była potęgą. Najlepszą ligą świata, ale kompletnie nie pasował mi ich styl gry. Przepadłem i właściwie straciłem dwa lata. Wtedy był taki przepis, że mogło grać tylko dwóch obcokrajowców. No i grali Marek Koźmiński i Thomas Helveg. Potem spadliśmy do Serie B, a tam mógł grać już tylko jeden piłkarz z zagranicy. Jednym słowem dramat. Szkoda, bo w swoim czasie mogłem iść do ligi angielskiej, bo były takie zapytania. Wybrałem źle.
Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?
To było jeszcze w czasach Pogoni. Wziąłem kolegów i poszliśmy na pizzę, która w tamtych czasach dopiero zaczynała karierę w Polsce. A pod pizzą był salon gier, więc zaszalałem i postawiłem chłopakom gierki. To nie były duże pieniądze, jakieś pięćset złotych.
Największy dylemat podczas kariery?
Znowu Włochy. Nie spałem dwie, czy trzy noce, bo to nie była decyzja podjęta w dziesięć sekund. Do końca zastanawiałem się, czy robię dobrze, ale wyszło na to, że zrobiłem źle.
Najbardziej wartościowy przedmiot, który pan kupił?
Nie przykładałem wagi do gadżetów… Nie wiem… Kolczyki dla żony?
Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?
Nie chodzę i nigdy nie chodziłem do kasyn, ani innych tego typów rzeczy. Może na jakichś wczasach… Jakieś dwa tysiące. Nie jest to oszałamiająca suma, nigdy przesadnie nie szalałem.
Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?
Miałem kilka awansów. I z Dundee wróciliśmy do szkockiej Ekstraklasy, i z Pogonią. We Frankfurcie zajęliśmy drugie miejsce. Trochę tych imprez było, ale najbardziej wspominam tą po igrzyskach w Barcelonie. Może nie po samym finale, bo w końcu przegraliśmy i nie byliśmy w doskonałym nastroju. Nikt jednak nie spodziewał się, że zostaniemy tak długo i nie zabukowali biletów. Zostaliśmy dłużej w wiosce olimpijskiej i muszę powiedzieć wprost: działo się.
Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?
Wybieram dwóch: Czerwińskiego i Fojuta. Robią na mnie fantastyczne wrażenie. Oni zagraliby na środku obrony, ja na prawej, a Frączczaka przesunęlibyśmy wyżej. Wiem, że gra z takimi stoperami byłaby czystą przyjemnością.
Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?
Z Czesławem Michniewiczem, Leszkiem Ojrzyńskim i Maciejem Skorżą. Czesia znam, trenera Ojrzyńskiego styl znam. Bardzo mi odpowiada, bo zawsze byłem nastawiony na walkę.
Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?
Była wyraźnie spadkowa. Teraz to wszystko idzie troszkę do góry ze względu na media, telewizję, stadiony i pieniądze. Jeszcze niedawno w Ekstraklasie grało wielu przypadkowych piłkarzy. W latach 80-tych nie było na to miejsca. Przypadkowi zawodnicy rzadko mieli okazję chociaż zadebiutowania. Nie było miejsca na szrot.
Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?
Medal olimpijski, bez dwóch zdań. Do dziś wisi na honorowym miejscu.
Pierwszy samochód?
Opel Kadett, dziesięcioletni, czerwony. Potem złoty Polonez, który dostaliśmy po igrzyskach w Barcelonie.
Najlepszy samochód?
BMW 5, kiedy grałem w Szkocji. Jeździłem nim nawet do Polski, przez siedem lat, mimo kierownicy po drugiej stronie. Rzadko zmieniam samochody, średnio raz na dziesięć lat. Nie mam na tym punkcie fisia.
Najlepszy młody polski piłkarz, który ma szansę zrobić wielką karierę?
Bartłomiej Drągowski. Chłopak z rocznika 1997, który już poprzednim sezonie, w wieku siedemnastu lat, wskoczył na wysoki poziom i ciągle go utrzymuje.
Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?
Że mam depresję i nie mogę uczestniczyć w treningach. Napisała to polska prasa, kiedy grając w Szkocji powiedziałem, że jestem sfrustrowany. Potem jeszcze długo, przy każdej okazji, pytali mnie, jak się czuję.
Ulubione zajęcie podczas zgrupowań?
Gra w karty. Wtedy nie było PlayStation ani innych gierek. Nie koniecznie na pieniądze, bo nie graliśmy w pokera, tylko w kierki. Rozwijało to myślenie… W karty zawsze byłem bardzo dobry.
Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?
(Do pomieszczenia wchodzi Edi Andradina)
W moich czasach jeszcze nie było to takie modne…
Edi: Wtedy to nawet radia nie było!
W nowej Pogoni puszczaliśmy „Po sławę, po szacunek, po zwycięstwo”. Motywujące, utkwiło mi w pamięci.
Ulubiony komentator?
W przeszłości na pewno Dariusz Szpakowski. Ten jego głos, podczas mistrzostw świata, utkwił w pamięci. Teraz panowie z Canal Plus i Mati Borek z Polsatu. Czołówka.
Ulubiony ekspert?
Lubię Kowala, ale jest za ostry. Cały czas wali. Pamiętam, jak byliśmy kiedyś na kadrze i były reprezentant – Tomaszewski czy Dziekanowski – wypowiedział się negatywnie o naszej reprezentacji. Kowal mówił wtedy, że tak nie wypada. Że były reprezentant powinien szanować, a teraz sam wali innych, bez hamulców. Myślę, że najlepszy jest Grzesiek Mielcarski. Lubię też słuchać Baszczyńskiego.
Najbardziej wzruszający moment w karierze?
Zawsze w momencie, kiedy otrzymywałem jakieś trofeum. Czy to awans, czy mistrzostwo Szkocji, bo w Polsce nigdy go nie zdobyłem. No i rzecz jasna stanie na podium igrzysk olimpijskich.
Najważniejsza ze zdobytych bramek?
Wskazałbym dwie. Pierwsza, z młodzieżówką, w Anglii. To był pierwszy mecz do kwalifikacji olimpijskich. Wygraliśmy 1:0 po moim golu w 88. minucie i wtedy uwierzyliśmy, że możemy wygrać grupę. A była naprawdę mocna. Anglia, Irlandia, Turcja… Moja bramka dała nam wiarę w siebie. Druga, też z Anglią, w Chorzowie, gdzie zremisowaliśmy 1:1.
Największy jajcarz, z którym dzieliłeś szatnię?
W Pogoni, kiedy byłem młody, kilku by się znalazło. W zagranicznych klubach nie wszystko zawsze rozumiałem, ale się śmiałem.
Największy niespełniony talent?
Może niespełniony to złe określenie, bo powstrzymały go kontuzje, ale Krzysiu Kołaczyk. W wieku szesnastu lat grał w wielkim wtedy Górniku, który cztery czy pięć razy zdobywał mistrzostwo Polski. Kiedy razem graliśmy w kadrze U-16, on miał już występy w europejskich pucharach. Bardzo dobry zawodnik. Niestety, kontuzja pleców przerwała mu karierę. Próbował, ciężko pracował. Spał na podłodze, na specjalnych materacach… Może w tych czasach wyglądałoby to inaczej. Wielki talent i smutna historia. Pamiętam, że jeszcze trener Wójcik wziął go na konsultację, na rok przed igrzyskami, żeby zobaczyć, czy da radę, ale nie był w stanie podołać obciążeniom.
Najlepszy podrywacz?
Tony Yeboah i Radek Majdan. Kiedy we Frankfurcie wychodziliśmy na obiad, czy kolację całą drużyną. Było ciemno, widziałem tylko jego oczy i naokoło same dziewczyny. Nie pamiętam czy był żonaty, czy nie. Radek to Radek. Mieliśmy jakieś dwadzieścia lat. Był królem dyskotek.
Największy modniś?
We Włoszech było kilku takich chłopaków. Nie pamiętam nazwisk, ale przed lustrem spędzali masę czasu. Ubierali się w ciuchy, w których nie kosiłbym trawy, ale były modne. Generalnie we Włoszech czułem się nieszczególnie. W debiucie dostałem żółtą kartkę, na treningach nie raz mówiłem: co ja tu robię. Wystarczyło mocniej kopnąć i od razu leżał, płakał. I „mamma mia, mamma mia”. Z Pogoni, jeszcze raz, zdecydowanie Radek Majdan. Potrafił ze Słonecznego, z drugiego końca Szczecina, w taką upalną pogodę jak dzisiaj, jechać w garniturze tramwajem czy autobusem.
Najlepszy prezes?
Peter Marr w Dundee. Za wszelką cenę chciał mnie zostawić. Dawał mi najwyższy kontrakt w historii klubu – 3 tys. funtów tygodniowo – ale oferta Celtiku, a potem Rangersów była nie do odparcia. On jednak robił wszystko, zapraszał mnie do domu. Był bardzo zawiedziony, kiedy ostatecznie nie udało się mnie zatrzymać. W pewnym sensie byłem jego pupilkiem.
Najgorszy prezes?
Nie miałem konfliktów, ale najgorszy był dogorywający Antoni Ptak, który miał w Pogoni dwóch swoich wynalazków – Ćwikłę i Miedziaka. Oni wtedy rządzili ekstraklasową Pogonią. Nigdy więcej takich ludzi przy piłce.
Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?
Grałem w takich klubach, gdzie nie było z tym problemów. Nawet w Pogoni za moich czasów było spokojnie. Byliśmy pracownikami portu, więc otrzymywaliśmy wypłatę wtedy, kiedy reszta pracowników.
Najładniejsze miasto w jakim przyszło panu grać?
W ogóle to Barcelona, którą zdążyłem dość dobrze poznać. Jeśli chodzi o klub, to Frankfurt. Glasgow ma swój urok, ale bardziej podobało mi się w Edynburgu.
Całowanie herbu – zdarzyło się?
Nie, ale zawsze oddawałem serce dla klubów, w których grałem. Nie całowałem, ale kibice zawsze doceniali moje zaangażowanie. Niektórzy piłkarze podchodzą do tego emocjonalnie. Ja najwięcej zdrowia zostawiłem dla Pogoni i Dundee. Wtedy nie było takiego zwyczaju, ale teraz nie widzę w tym nic złego, pod warunkiem, że nie zmienia się klubu co rok.
Kibice, z którymi zżył się pan najbardziej?
Pogoń, której jestem wychowankiem, oraz Dundee, gdzie zawsze miałem świetny kontakt z trybunami i byłem odbierany bardzo pozytywnie.
Alkohol w sezonie?
W odpowiednich ilościach i nie miałem z nim problemu. W Szkocji skala była nawet większa. To było dla mnie zaskoczenie, że w niedzielę po meczach koledzy szli do PUB-u, a w poniedziałek mieli ciężki trening. Kiedyś z nimi poszedłem i następnego dnia umierałem, więc musiałem troszkę przystopować. Dick Advocaat, ciężki trener, w ostatni dzień obozu w Rangersach powiedział, że to wasz wieczór i spotykamy się o szóstej rano na lotnisku. Wyczuwał, kiedy potrzeba trochę odreagować.
Wtedy: mistrzostwo w Polsce czy transfer do zagranicznego średniaka?
Przełożenie pieniędzy było dosyć duże. Za mistrzostwo Polski nie można było odłożyć tyle, ile w średnim klubie za granicą. Pierwsza opcja.
Dzisiaj: mistrzostwo w Polsce czy transfer do zagranicznego średniaka?
Dziś za mistrzostwo Polski są już porównywalne pieniądze, jeśli nie większe, niż w zagranicznym średniaku. Do tego walka o puchary… Dziś zostałbym tutaj.
Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?
Znajomi z Pogoni, jako że ciągle obracam się w pogoniarskim środowisku. Maciek Stolarczyk, Edi Andradina… Pracujemy razem, widzimy się na co dzień, więc siłą rzeczy mamy najlepszy kontakt.
Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?
Przeżyłem i jedno, i drugie. Do tego po kostkach w śniegu. Nie cierpiałem biegania, bo byłem szybkościowcem i takie rzeczy trochę mnie zabijały. Musiałem być wyjątkowo przygotowany do sezonu, żeby wydolnością nadrabiać braki techniczne, a to mi przeszkadzało.
Najgroźniejsza kontuzja?
Przez całą karierę nie miałem ani jednej operacji. W Udinese łapałem kontuzje, ale raczej mechaniczne. Zmieniłem trening na zupełnie inny i mięśnie zaczęły puszczać. Nie były to urazy groźne, ale wykluczające na 3 czy 4 miesiące. Trochę mnie przystopowały.
Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?
To bardziej pytanie do Andrzeja Iwana. Ja na Zachodzie grałem na poziomie, gdzie 50 czy 60 tysięcy kibiców było na kolejce ligowej. Otoczka medialna też była. Polskiemu piłkarzowi grającemu w Ekstraklasie na pewno zazdroszczę stadionów, bo ja musiałem grać na kartofliskach.
przygotował PIOTR BORKOWSKI