– Wynajmowałem mieszkanie i miałem na utrzymaniu rodzinę. Już wtedy urodził mi się syn. Trudno było to wszystko tak poukładać, żeby starczyło pieniędzy od pierwszego do pierwszego. Nie było mowy o jakichkolwiek oszczędnościach. Ciekawe doświadczenie, bo przecież będąc cały czas na wysokim pułapie finansowym, jesteś rozpieszczany i zapominasz, jak sobie poradzić w gorszych chwilach – mówi w rozmowie z Weszło Dariusz Sztylka. Człowiek, który spadł ze Śląskiem do III ligi, by dziewięć lat później z tym samym klubem sięgnąć po mistrzostwo Polski.
Minęły trzy lata od zakończenia przez ciebie kariery piłkarskiej. Jak się odnalazłeś w nowej rzeczywistości?
Tęsknie za szatnią i jej atmosferą. To sól życia piłkarza. W Śląsku zawsze fajnie się dogadywaliśmy, bez względu na to, czy grałem w III lidze, czy walczyłem o mistrzostwo Polski. Na pewno brakuje dziś tej weekendowej adrenaliny. Kiedyś żyłeś od weekendu do weekendu, czekałeś aż przyjdzie kolejny mecz. Na początku musisz znaleźć sobie zajęcie, które pozwoli ci to zastąpić. Dotyka to zresztą każdego sportowca, kończącego karierę.
Ty realizujesz się dziś w pracy z młodzieżą.
Tak, razem z Krzyśkiem Wołczkiem prowadzimy akademię piłkarską „Olympic Wrocław”. Założyliśmy ją praktycznie od razu po tym, jak zakończyłem karierę. Trzy lata pracuję z maluchami, dziś akademia liczy około 800 dzieciaków w wieku od czterech do jedenastu lat. Staramy się przekazać im wartości, jakimi kierowaliśmy się w karierze. Chcemy, żeby do każdego elementu treningu podchodziły z największym skupieniem, ale przy okazji, aby bawiły się piłką. Może nie każdy z nich będzie piłkarzem, ale wyrosną na ciekawych ludzi. Mnóstwo w życiu przeżyją, poznają nowych kolegów i rozwiną swoje zainteresowania. Rozwijam się także jako trener. Czekam na odpowiedni moment, aby rozpocząć przygodę z drużynami juniorskimi lub seniorskimi. Chcę, aby ta pierwsza praca nie była byle jaka, tylko żeby pozwoliła mi rozwinąć się w poważnej piłce.
Taką byle jaką propozycją była możliwość pracy w IV-ligowym Piaście Żmigród? Zostałeś nawet ogłoszony pierwszym trenerem.
Nie, po prostu nie byłem jeszcze przygotowany do takiej pracy. Sprawy organizacyjno-sportowe w naszej akademii nie były jeszcze na tak wysokim poziomie, co teraz. Żmigród znajduje się 60 km od Wrocławia, a przyjeżdżając raz, czy dwa razy w tygodniu na trening, byłbym nie fair w stosunku do kibiców i ludzi, którzy mnie zatrudniają.
Akademia robi konkurencję Śląskowi?
Pracujemy na trochę innych zasadach niż Śląsk. Jednak w rocznikach młodszych mamy dzieci, może nie zdecydowanie lepsze – bo byłoby to nieskromnie powiedziane – ale na porównywalnym poziomie, co w akademii Śląska. Chcemy współpracować z klubem i jest bardzo blisko podpisania umowy, dzięki której nasze najlepsze dzieci będą trafiać na Oporowską.
Czemu zakończyłeś karierę tak szybko? Zostałeś mistrzem Polski i jeszcze spokojnie przez dwa, trzy lata mogłeś w niższych ligach odcinać kupony od tego sukcesu.
No właśnie nie do końca chciałem, żeby tak to wyglądało. Udało mi się spełnić marzenie, czyli zdobyłem mistrzostwo Polski i to w dodatku ze Śląskiem. Nawet grając w III lidze wiedziałem, że miejsce tego klubu jest w ekstraklasie. Gdy byłem dzieckiem, to moimi idolami byli Tarasiewicz, Prusik, Król, czy Andrzej Rudy. W mistrzowskim sezonie zagrałem blisko połowę meczów i uznałem, że już nie chcę rozmieniać się na drobne w niższych ligach. To był najlepszy moment na zakończenie. Odszedłem będąc na bardzo wysokim pułapie i dziś tego nie żałuję.
1 lipca 2012 roku wygasł twój kontrakt. Nie wierzę, że gdy wstałeś rano, nie obawiałeś się o swoją przyszłość.
Niepokój na pewno towarzyszył. Każdy piłkarz przekona się, że życie po karierze nie jest już tak kolorowe. Grając w piłkę, na dobrą sprawę dbasz tylko o siebie. Musisz się wyspać, wykąpać, odpowiednio przygotować do meczu. Prowadząc swój biznes czy akademię odpowiedzialność całego przedsięwzięcia spoczywa na tobie. Nie jest to rozłożone na kierownika, trenera, prezesa, zapewniających ci optymalne warunki do rozwoju.
Wychowałeś się 200 metrów od stadionu przy Oporowskiej. Na ilu wyjazdach byłeś jako kibic?
Na trzech. Fajne przeżycie, do tej pory mam bardzo dobry kontakt z kibicami, z którymi jeździłem na mecze. Paradoks taki, że już wtedy byłem w szerokiej kadrze Zagłębia Lubin. Nastawiałem się, że prędzej, czy później trafię do Śląska.
Koledzy z Zagłębia wiedzieli, że byłeś z kibicami Śląska na meczu wyjazdowym?
Nie, raczej nie.
Ukrywałeś to przed nimi?
Po prostu się nie chwaliłem.
I z tego powodu nie poszło ci w Zagłębiu?
Źle się czułem w tym mieście.
Nic dziwnego.
Początek pod względem sportowym miałem bardzo dobry, ale nie potrafiłem się odnaleźć w tym miejscu. Trudno mi było zaakceptować zasady panujące w szatni i klubie, miasto też mi do końca nie odpowiadało. Nigdy nie czułem się tak, jak w domu. Często po treningach wsiadałem do autobusu i wracałem do siebie. Szybko poprosiłem o wypożyczenie do Polaru Wrocław. Nie chcę mówić, że to jest wina Zagłębia, czy miasta. Po prostu tam mi nie odpowiadało.
To może czułeś się, jak szpieg?
Nie (śmiech). Na tamten moment byłem anonimowym piłkarzem. Wówczas nikt nie traktował mnie zbytnio poważnie. Mimo wszystko z Lubina wyniosłem ciekawe doświadczenia.
Jak trafiłeś do Śląska?
Po bardzo dobrym sezonie w II-ligowym Polarze Wrocław, miałem propozycje ze Śląska i Groclinu, który powoli budował swoją siłę. Nauczony doświadczeniami z Lubina, wiedziałem że we Wrocławiu nie będę miał problemów z aklimatyzacją. Dziś jestem bardzo zadowolony z tej decyzji. Przez dwanaście lat byłem ważnym zawodnikiem Śląska i zdobyłem z nim mistrzostwo Polski. Jeszcze na ten moment jestem w miarę rozpoznawalnym człowiekiem we Wrocławiu.
Jednak fajnie się czułeś w klimatach niższych lig. Po derbach miasta między Polarem a Ślęzą dostałeś w prezencie mikrofalówkę.
Jako jedyny w dzielnicy miałem taki sprzęt! W 90. minucie strzeliłem gola na 1:0 i zgarnąłem nagrodę dla piłkarza meczu. Mama bardzo się cieszyła, bo miałem wówczas 19 lat i jeszcze z nią mieszkałem. W dodatku na pomeczowym bankiecie poznałem moją przyszłą żonę. To naprawdę były ciekawe lata.
Ze Śląskiem zaliczyłeś podróż z ekstraklasy do III ligi i z powrotem. Ciężko się przestawić z trybu życia półamatora na profesjonalistę? W niższej lidze piwo w szatni, a w ekstraklasie już odżywki?
Mieliśmy taką tradycję, że po meczu mogliśmy sobie pozwolić na jedno piwo w autobusie. Jednak nie traktowaliśmy występów w III lidze jako amatorki, bo wiedzieliśmy, że miejsce Śląska jest w ekstraklasie. Nie mogliśmy sobie pozwolić na dziadostwo, bo kibice nawet na III-ligowe boiska jeździli za nami w liczbie półtora tysiąca osób. Mimo całej otoczki meczów w Dobrzeniu Wielkim czy Czarnowąsach, wiedzieliśmy, że reprezentujemy klub z tradycjami, a za nami stoi ogromna rzesza kibiców. Że pobyt w III lidze to tylko przystanek w drodze po sukcesy.
W III lidze żyłeś tylko z piłki?
Tak, nie było to łatwe. Wynajmowałem mieszkanie i miałem na utrzymaniu rodzinę, bo już wtedy urodził mi się syn. Trudno było to wszystko tak poukładać, żeby starczyło pieniędzy od pierwszego do pierwszego. Nie było mowy o jakichkolwiek oszczędnościach. Ciekawe doświadczenie, bo przecież będąc cały czas na wysokim pułapie finansowym, jesteś rozpieszczany i zapominasz, jak sobie poradzić w gorszych chwilach. Było mi o tyle łatwiej, że jestem z Wrocławia i miałem na miejscu rodzinę oraz kolegów. Gdy były jakieś kłopoty, zawsze mogłem zwrócić się o pomoc. Trudniej mieli przyjezdni piłkarze. Jednak stanowiliśmy zespół i pomagaliśmy sobie nawet w tak głupich sprawach, jak postawienie obiadu, czy kolacji. Życie…
Chciałbym, żeby piłkarze zrozumieli, że w karierze nie ma samych topowych momentów. Czasem musisz dotknąć dna, aby docenić to, co się osiągnęło. Takie chwile budują charakter. Chwile, w których może ci zabraknąć pieniędzy na magnez po treningu.
Powiedziałeś wtedy rodzinie, że jeszcze trafisz do poważnej piłki?
Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, bo chciałem, żeby ta pozycja Śląska była odbierana tylko jako przystanek. Etap, na który złożyły się przyczyny finansowe, organizacyjne i sportowe. Moja cała rodzina miała na tyle cierpliwości, że spokojnie mogliśmy iść do góry. Każdy kolejny krok, każdy sukces był przez nas niezwykle doceniany. W trakcie niepowodzeń w ekstraklasie, cofałem się myślami do III ligi i mówiłem, jak to dopiero wtedy było ciężko. Z kolei w III lidze przypominałem sobie chwile ekstraklasowych zwycięstw i to pozwalało mi wciąż wierzyć w powrót do prawdziwej piłki.
Niesamowity był fakt, że tak liczną grupą wróciliście do ekstraklasy. To nie byłeś tylko ty, ale jeszcze Wołczek, Ostrowski, Ulatowski czy maser Jarosław Szandrocho, który w klubie pracuje już 20 lat.
Piękna historia, bo klub jak to klub, potrafi się odbić za sprawą wkładu finansowego. Trudniej jest z ludźmi, którzy muszą w sobie ponownie znaleźć siłę, by wrócić. Do tej pory łączy nas mocna więź. Byliśmy razem w czasach skromnych, ale i w tych, w których niczego nam nie brakowało. Takie sytuacje budzą u ludzi jeszcze większe zaufanie.
A ty choć na moment przestałeś wierzyć, że jeszcze pograsz w ekstraklasie?
Jedyny taki trudny moment miałem w III lidze, kiedy zerwałem mięsień czworogłowy. Operacja była nieudana i dość długo dochodziłem do siebie. Zamiast miesiąca, zeszło mi prawie pół roku. Oprócz problemów ze zdrowiem, nie myślałem, by rzucić piłkę z powodu niepowodzeń. Nie miałem zamiaru rzucać czegoś, co tak mocno kochałem. Nie wyobrażałem sobie z dnia na dzień zrezygnować i przykładowo pójść na studia.
Dziś wchodzisz do szatni Śląska bez pukania?
Tak, choć chłopaków, z którymi grałem jest już coraz mniej. Jarek Szandrocho szczególnie pielęgnuje historię i zadbał o to, by zdjęcia tych starszych zawodników pojawiły się w odpowiednim miejscu w klubie. Dużo razem przeszliśmy i myślę, że to właśnie Jarek jest takim sercem Śląska. Tak samo było w III, czy II lidze. Drużyna się zmienia, ale on został i wciąż pilnuje, aby tożsamość tego klubu nie zaniknęła.
Mocno przeżyłeś utratę opaski kapitana? Ryszard Tarasiewicz przekazał ją Sebastianowi Mili.
Nigdy nie miałem okazji rozmawiać z dziennikarzami na ten temat. Mieliśmy trudny sezon, do ostatnich kolejek walczyliśmy o utrzymanie w ekstraklasie i czułem, że sportowo nie jestem na tyle mocnym piłkarzem, by pełnić tę funkcję. Sebastian był takim naturalnym następcą. Powiedziałem trenerowi Tarasiewiczowi, że dobrą decyzją byłoby oddanie opaski Milowemu. Wiedziałem, że on da tej drużynie więcej pod względem sportowym, ale i wizerunkowym. Wyszło świetnie, bo Sebastian został architektem mistrzostwa i wicemistrzostwa Polski.
Potrafiłeś znaleźć wspólny język z Orestem Lenczykiem?
Tak, chociaż mówi się, że trener Lenczyk to autokrata. Pamiętam, że dał mi szansę w swoim pierwszym meczu. Widział we mnie coś takiego, co pomoże drużynie odbić się od dna. Miał do mnie bardzo duże zaufanie, często rozmawialiśmy. W końcówce zawodowej kariery dał mi drugi oddech.
Po opublikowaniu nagrań Lenczyka, powiedziałeś trenerowi, co sądzisz o jego słowach? Paradoksalnie, najwięcej do powiedzenia miał cichy na co dzień Tadeusz Socha.
Tadziu mocno nas zaskoczył. Nie do końca chcieliśmy, żeby trener tak się zachował. Powiem szczerze, że nie była to przyjemna rozmowa, ale musiała się odbyć. Oczyściła atmosferę, bo chwilę później ograliśmy Cracovię 3:0. Trener Lenczyk to ciekawa osoba z bardzo mocnym charakterem. O konflikt nie jest wtedy trudno, ale wyjaśniliśmy sobie wszystko. Tadek Socha naprawdę zaskoczył nas na plus. Szczerze powiedział trenerowi, co sądzi o takim zachowaniu.
Lepszą imprezę zrobiliście po awansie do II ligi, czy po mistrzostwie?
Muszę sobie przypomnieć tę po awansie.
Myślałem, że po mistrzostwie.
(śmiech) To akurat pamiętam, zresztą nigdy nie zapomnę. Ten przejazd otwartym autobusem przez ulice Wrocławia, ludzie w oknach wiwatujący na nasz widok, niesamowite.
Twardo stąpasz po ziemi.
Życie już mnie tego nauczyło. Wiem, jak cienka jest granica między sukcesem a porażką. Trochę już doświadczyłem, miałem kłopoty zdrowotne. Doceniam to, co osiągnąłem, kim dziś jestem i mam nadzieję, że nie zmarnuję tego kapitału. Ja i Krzysiek Wołczek byliśmy związani z Wrocławiem na dobre i na złe, nie kierując się aspektami finansowymi. Mam nadzieję, że nauczymy tego naszych chłopaków z akademii. Piłka uczy zasad, którymi musisz kierować się w życiu.
Czujesz się niedoceniony przez Śląsk?
Mam w sercu może nie zadrę, ale małą nutkę zawodu. Jestem pewny, że mogę dać dużo temu klubowi. Minęły trzy lata od zakończenia kariery, ale nie pracując w Śląsku, dalej staram się go promować. Jeżdżę z dzieciakami na spotkania, o WKS-ie opowiadam w samych superlatywach i myślę, że prędzej, czy później będę w tym klubie pracował. Zawsze byłem zawodnikiem znającym swoją wartość i – broń Boże – nie chcę dziś nikogo prosić o łaskę. To nie jest w moim charakterze.
Rozmawiał MICHAŁ WYRWA
Fot. FotoPyK