Ten moment, choć właściwie pewny, odkładany był do granic możliwości. Kibice mogli to na spokojnie przeżyć, przetrawić. Oswoić się co będzie, kiedy jego na europejskich boiskach zabraknie. Podobną drogą podążyło wcześniej wielu piłkarzy, nazwijmy to, w podeszłym wieku, ale chyba żaden w momencie odejścia nie był postacią tak ważną na boisku, jak i poza nim. Bo Pirlo to jest Pirlo. Jego lubią wszyscy, niezależnie od klubowych sympatii.
Nie kojarzę go ani z Brescii, ani z Interu. Byłem za młody, ale to, co zdążyłem zapamiętać, w zupełności wystarczy, by wyrobić sobie zdanie, które nie może być negatywne. Zauważcie, że kult Pirlo tak naprawdę zaczął się całkiem niedawno. Wcześniej był znany głównie ze znakomitych rzutów wolnych. Dopiero w ostatnich latach został społecznym fenomenem. Przyciągał mimo woli. Pod koniec pięknej przygody z Milanem, odstawiony na boczny tor. Trochę zapomniany, przykurzony. Jak kapitalny artysta, który ląduje na scenie jakiejś średniej klasy knajpy. W Juventusie odrodził się jako piłkarz i narodził jako gwiazda zupełnie innego wymiaru.
Hipster poza boiskiem, ale również i na nim. W czasach wojowników i gladiatorów on nie wpasowuje się w profil ani jednego, ani drugiego. Do Pirlo jak do nikogo innego pasuje lekko wyświechtane określenie boiskowego architekta, chociaż Włochom w pewnym momencie się znudziło i zaczęli drążyć głębiej. Mozart, dyrygent, maestro. Futbolowy elegant i esteta. Przedstawiciel ginącej generacji piłkarzy, którzy mieli w sobie coś specjalnego, charakterystycznego. Których otaczała unikalna aura.
Co jeszcze wyróżniało go z tłumu? Na pewno broda, którą zapuścił stosunkowo niedawno. Włosi śmieją się, że ten moment powinien stać się punktem orientacyjnym na osi, a czas należy podzielić na przed i po zapuszczeniu brody Pirlo. Poza tym styl bycia, zarówno na boisku, jak i poza nim. Skromny, wręcz nudny facet, może nawet trochę mrukowaty, wyglądający tak, jakby spał cztery godziny na dobę. Patrzę na jego twarz z bilboardu i nie myślę w duchu: cholera, znowu ta morda, tylko ten uśmiech mimowolnie odwzajemniam. Bo to Pirlo. Nie wymuskany Cristiano Ronaldo, nie wszechuwielbiany Leo Messi, tylko Pirlo, który mimowolnie wykreował swoją indywidualną niszę. Samotna wyspa.
Jego fenomen polega również na tym, że każde, dosłownie każde zdjęcie wzbudza burzę w mediach społecznościowych. Nieistotne czy leży na plaży, czy je loda, czy patrzy na piękne kobiety. Czy siedzi między winnymi krzewami, czy między beczkami z pełną lampką. Nieistotne. Niesie się po Facebooku, po Twitterze, zbiera setki tysięcy lajków. Niemal zawsze z charakterystycznym wyrazem twarzy, nie okazującym właściwie żadnych emocji. Szczerzenie zębów czy wypinanie tyłka w markowych gaciach nie należą do jego codziennych, rutynowych zajęć. Pirlo wzbudza sympatię czymś zupełnie innym, właśnie tą swoją szczególną, szczerą obojętnością. Inni, by zostać zauważonymi, robią wszystko. Pirlo nie musi robić nic. Wystarczy, że jest.
Jest jeszcze coś, co odróżniało go dosłownie od całej reszty. Oklaski. Gdziekolwiek się pojawił, krok za nim pojawiały się oklaski. Berlin, finał Ligi Mistrzów. Spiker wyczytuje jedenastkę Juventusu. Buffon, gwizdy. Lichtsteiner, gwizdy. Barzagli, gwizdy. Bonucci, gwizdy. Evra, gwizdy. Marchisio, gwizdy. Pirlo, brawa. Pirlo jest piłkarzem, którego nie da się nie lubić. Nie wzbudza skrajnych emocji, nie wariuje. I serca kibiców na całym świecie zdobył właśnie tym, że jest przeciętny, ale przeciętny w sposób tak wyjątkowy, jak tylko można sobie to wyobrazić.
Czasem łapałem się, że piszę o nim w czasie przeszłym i choć kariery jeszcze nie kończy, to już nie będzie to samo. Z MLS będą pewnie docierać do nas jakieś skróty, czy migawki z jego bramek, ale nie mam zamiaru zarywać nocek. Ameryka to nie tylko druga strona Oceanu, ale w pewnym sensie druga strona rzeki. Na pożegnanie Juventus zmalował mu największy list pożegnalny w dziejach futbolu. Kibice nie będą płakać, jak chociażby za Aleksem Del Piero, ale zadumą nadrobi za nich reszta Europy.
Nigdy nie byłem wielkim kibicem Juventusu, a na moich wyścielonymi plakatami drzwiach brakowało dla niego miejsca, ale jeśli w ogóle wypada tęsknić za piłkarzami, to właśnie za takimi jak on. Takimi jak Pirlo.
Maestro, to była przyjemność.
PIOTR BORKOWSKI