Tak się powinno golić owieczki, które zbłądziły daleko od swoich zielonych pastwisk. To nie do końca metafora – ponoć przez boisko dzisiejszego rywala Jagiellonii przebiega wydeptana przez mieszkańców ścieżka. Użytkownicy tego kartofliska jakimś cudem znaleźli się w Lidze Europy, ba, nawet pogrozili Jadze w pierwszym meczu. W drugim jednak nie było już żadnych wątpliwości.
Osiem minut, dwa gole. Pach, pach, Gajos, Świderski i ogromny żal, że tego meczu nie obejrzała piłkarska Polska. A było na co popatrzeć. Kolejnego sztycha w kolejnym meczu ugrał młodziutki Świderski, szalał Tuszyński, kolejne gole wpadały równie często jak nastolatki w Wielkiej Brytanii. Na koniec wjechał Frankowski i… sypnął trzy gole. Mamy wrażenie, że gdyby korki chciał włożyć Probierz – też by coś ukłuł.
Zasadniczo chętnie wysmażylibyśmy tutaj jakiś hymn pochwalny ku czci trenera, poszczególnych zawodników Jagiellonii i ogółem białostockiego projektu, wciąż konsekwentnie realizowanego, ale… To tylko Kruoja. To tylko Litwa. Jaga zrobiła to, co zrobić musiała. Przyznajemy jednak – takie 8:0 w wykonaniu zespołu z pucharami raczej nieszczególnie otrzaskanego to ogromny powód do dumy. 8:0! Jak zauważył na Twitterze Maciej Kmita – ostatni raz taki wynik polski zespół w pucharach osiągnął trzy tygodnie przed… narodzinami Drągowskiego.
Jesteśmy niesamowicie ciekawi, co dalej z tą drużyną. Niby nie ma Pazdana, ale i bez Quintany miała być bryndza. Tymczasem charyzmatyczny trener, rozsądni działacze, świetni juniorzy i kilku solidnych ligowców kontynuuje ten swój piękny lot.
Po tym, jak na niekorzyść Jagiellonii mylili się w ubiegłym sezonie sędziowie, po tym jak wprowadzili się do ligi Drągowski, Mackiewicz, Straus, po tym jak Probierz dorzucił do swojej ekipy kolejnego młodego, który wszedł do składu bez kompleksów… Trudno nie patrzeć w przyszłość z optymizmem. Mamy nadzieję, że ten sen będzie trwał jeszcze długo. A kto wie, może i do fazy grupowej?
*
W meczu drugiego polskiego zespołu w pierwszej rundzie Ligi Europy miało być dopełnienie formalności i… w sumie tak właśnie było. Śląsk Wrocław dzięki bramce zdobytej na Słowenii mógł się wyluzować, zabezpieczyć tyły, włączyć autopilota i spokojnie dofrunąć do upragnionego awansu. Słoweńcy od początku udowadniali, że nie bez przyczyny faworytem byli Polacy. Bojaźliwi, niedokładni, nieco zaskoczeni za każdym razem, gdy udawało im się przedostawać w okolice pola karnego Śląska. Efekt był taki, że wrocławianie człapali, a goście w żaden sposób nie potrafili tego człapania skarcić.
Klarowne okazje? Wolne żarty. W pierwszej połowie nie działo się zupełnie nic, ani pod jedną, ani pod drugą bramką. Gospodarze wyszli na murawę z całkiem słusznym założeniem, że jeśli można zagrać na zero z przodu, to czemu właściwie się przemęczać. Goście? Wyglądali na dość przejętych atmosferą na stadionie (wreszcie sporo ludzi!), klasą rywala i tak dalej. Sam fakt, że w dość prostych sytuacjach kompletnie plątały im się nogi świadczy o respekcie, jaki – chyba trochę na wyrost – czuli przed zespołem Tadeusza Pawłowskiego.
W wyniku splotu minimalizmu Śląska i nieśmiałości Celje obejrzeliśmy kawał nudnej kopaniny. Niby szarpał Kiełb, niby na lewym skrzydle próbował Vidmajer i Firer, ale ogółem przez czterdzieści pięć minut działo się mniej więcej tyle, ile na imprezie studenckiego koła naukowego miłośników fizyki kwantowej. W dodatku takiej bez alkoholu.
Na szczęście ruszyło się po przerwie. Śląsk leniwie się przeciągnął i po kilkudziesięciu sekundach kompletnie przekreślił szansę Słoweńców na cokolwiek. Ostrowski na linii pola karnego miał tyle czasu i miejsca, że mógł właściwie podrzucić sobie piłkę i uderzyć przewrotką. Wybrał jednak bez kombinacji – klasycznie, po długim rogu. 1:0. Słoweńcy widząc, że nie ma już co liczyć na pojedynczą kontrę, ruszyli do ataku, ba, nawet stworzyli sobie znakomitą okazję do wyrównania, ale duet Pawełek-Pawelec wspólnymi siłami wybił piłkę z linii bramkowej. Chwilę później kontra, Kiełb na raty i 2:0. Makao, po makale, czekamy na Szwedów.
W końcówce Słoweńcy uratowali jeszcze honor, potem Kiełb zdobył drugą bramkę, to jednak już niczego nie zmieniło – Śląsk, może i minimalnym nakładem sił, może i bez fajerwerków, ale pewnie awansował do kolejnej rundy. Aha, warto dodać – Słoweńcy to jednak inna półka niż Litwini od Jagi. Czapki z głów przed wrocławianami, bo niektórzy wieszczyli im możliwość „skupienia się na lidze” jeszcze dzisiejszego wieczoru.
Fot. FotoPyK