Przy każdym spotkaniu z Niemcami pośród wspominek wysłuchiwaliśmy tej o słynnym meczu na wodzie, w półfinale mistrzostw świata w 1974 roku. Wtedy byliśmy blisko złotego medalu, ale równowagę w drużynie zmąciła brutalna aura. Delegaci biegali, sprawdzali, a obsługa jeździła wyposażonymi w gąbkę walcami. Robili co mogli, ale boisko i tak kompletnie nie nadawało się do gry. Dziś od tego wydarzenia mija dokładnie 41 lat.
Niemcom do awansu wystarczył wynik remisowy. Nie był to półfinał taki, jakie rozgrywane są dziś, lecz finał drugiej z faz grupowych. Mecz, wokół którego urosła legenda, rozpoczął się z półgodzinnym opóźnieniem. Czy stan murawy rzeczywiście bardziej przeszkadzał Polakom? Czy to przez kontrowersyjną decyzję sędziego straciliśmy szansę na mistrzostwo świata? W końcu – jak mówi klasyk – warunki dla obu drużyn były dokładnie takie same. Fakt jest jednak taki, że właściwie nie mogliśmy skorzystać z atomowych skrzydeł.
Jan Tomaszewski obronił karnego, ale to nie wystarczyło. W 76. minucie jedyną w tym dziwacznym meczu bramkę zdobył Gerd Mueller. Niemcy awansowali do finału, gdzie pokonali Holandię i zostali mistrzami świata.
Przed turniejem selekcjoner Kazimierz Górski nie miał łatwego życia. Presja, wbrew pozorom, była całkiem spora. W mistrzostwach świata startowaliśmy po raz pierwszy od 1938 roku. Krytykowano wszystkich. Od sztabu, który – zdaniem prasy – nieudolnie przygotował drużynę, po samych zawodników. Do tego doszło jeszcze fatalne losowanie. W pierwszej fazie trafiliśmy na potęgi – Argentynę i Włochy. To, bardziej niż historyczny wynik, wróżyło klasyczny mundialowy wpierdol.
W meczu o trzecie miejsce wygraliśmy z Brazylią. Grzegorz Lato został królem strzelców. Drugi w klasyfikacji był Andrzej Szarmach. Niezapomniana sprawa i gigantyczny sukces reprezentacji, którą przed turniejem, obok Haiti, zestawiano w gronie chłopców do bicia.