Ujmujący obrazek – komiksowe przedstawienie kilku ostatnich “dziewiątek” w brazylijskiej reprezentacji. Gigant Ronaldo. Potem w jego nieco za dużej koszulce Adriano. Luis Fabiano, już wyraźnie mniejszy od poprzedników, z koszulką do połowy uda. Wreszcie Fred i Tardelli, obaj wyglądający przy poprzednikach jak dzieciaki w ciuchach swoich ojców. Ciężar numeru dziewięć w reprezentacji Brazylii od kilku ładnych lat przygniata jego kolejnych właścicieli, ale… czy tak naprawdę w tej kadrze, która dziś w nocy wyleciała z Copa America jest ktokolwiek, kto godnie dźwiga żółtą koszulkę “Canarinhos”?
Przypominamy sobie kwartet Ronaldo-Adriano-Kaka-Ronaldinho. Przypominamy sobie Juninho Pernambucano, czarodzieja, który nie przekroczył czterdziestu występów w kadrze. Pato! 27 meczów w kadrze, nie tylko przez wieczne kontuzje, ale i z powodu ostrej konkurencji. Romario, facet bywa wymieniany jednym tchem z najlepszymi napastnikami w historii świata, a w 1998 roku (jako 32-latek!) nie załapał się do kadry. Giovane Elber, piętnaście występów w reprezentacji Brazylii, 92 gole w Bayernie Monachium. Amoroso, król strzelców Bundesligi, dziewiętnaście spotkań w kadrze. Ailton, 88 bramek w Werderze, ani jednego meczu w narodowych barwach.
Można by wymieniać w ten sposób długo, a co najgorsze – wydaje się, że niektórzy z wielkich Brazylijczyków nawet teraz, wyrwani prosto z plaży lub z emerytury byliby w stanie pociągnąć kadrę lepiej, niż Thiago “Rąsia” Silva i Philippe “Najkreatywniejszy” Coutinho. W teorii wygląda to przecież znakomicie. Przedstawmy wczorajszą jedenastkę za pomocą klubów, w których grają poszczególni piłkarze:
Botafogo – Barcelona, PSG, Atletico Madryt, Chelsea – Corinthians, Manchester City – Chelsea, Santos, Liverpool – Liverpool.
Biorąc pod uwagę, że większość z nich gra w swoich klubach dość ważne role – skład prezentuje się dość solidnie. A jednak, podczas turnieju tęskniliśmy za Roberto Carlosem (nawet w formie sprzed dwóch tygodni):
Za Ronaldinho (nie tym starym, może być nawet ten dzisiejszy, 35-letni):
Jak źle musi być, skoro tęsknimy nawet za nieruchawym klocem Hulkiem?
Brazylia to chyba jeden z nielicznych zespołów, który mógłby przegrać mecz ze swoimi oldbojami. Ba, wszystko wskazuje też na to, że mógłby przegrać z drużyną najlepszych zawodników niepowołanych do reprezentacji, a może nawet z drużyną… naturalizowanych przez inne kraje Brazylijczyków. Costa, Thiago Motta, Eduardo, do tego Roger i oczywiście w defensywie nieoceniony Cionek w towarzystwie Pepe. Na mózgu podstarzały, ale przecież nie gorszy od Coutinho Deco.
Niesamowity upadek, niespotykany upadek. Tym bardziej bolesny, że przecież Brazylia potrafiła montować silne drużyny z niekoniecznie potężnych zawodników. Przypomnijmy 2007 rok i zwycięstwo Canarinhos w Copa America. Ich skład w finale:
Doni (Roma) – Maicon (Inter), Juan (Leverkusen), Alex (PSV), Gilberto (Hertha) – Mineiro (Sao Paulo), Josue (Sao Paulo), Elano (Szachtar Donieck), Julio Baptista (Arsenal) – Robinho (Real), Vagner Love (CSKA).
Josue? Elano?! Mineiro? Na ich tle nocna porażka będących w swoim najlepszym wieku gwiazd Manchesteru City, Liverpoolu czy Paris Saint Germain wygląda jeszcze gorzej. No ale przecież prowadził ich Dunga. Z przyjemnością przypomnimy co pisaliśmy kilka ładnych miesięcy temu, gdy po zakończonych masakrą Mistrzostwach Świata Brazylia zdecydowała się zatrudnić ponownie Dungę.
Przez federację brazylijską przewalają się góry pieniędzy, stać ją praktycznie na każdego trenera na świecie, ludzie apelują, by ściągnąć Mourinho, Guardiolę lub przynajmniej kogoś w stylu Jorge Sampaoliego z reprezentacji Chile, tymczasem Canarinhos poprowadzić ma gość, który:
– w ciągu ostatnich lat pracował przez dziewięć miesięcy;
– nie zrobił w tym czasie niczego, by zasłużyć na powrót do kadry;
– został zwolniony za kiepskie wyniki z Internacionalu Porto Alegre;
– przerżnął mistrzostwa w RPA;
– zbudował najstarszą reprezentację Brazylii w historii mundiali;
– wysyłał powołania do zawodników bez perspektyw (Josue, Grafite, Kleberson, Dudu Cearense), olewając tych, którzy rokowali na przyszłość (Ganso, Pato, Neymar, Marcelo).
Przyczyn jest zresztą więcej. Chyba po raz pierwszy w historii polski napastnik numer trzy (Teodorczyk?) jest lepszy od brazylijskiego pierwszego wyboru. Chyba po raz pierwszy w historii cały naród ma tylko jednego magika “w wieku produkcyjnym”, bez jakichś fantastycznych cudownych dzieciaków czekających na swoją szansę. Neymar i długo, długo nic. A prawdziwym chichotem historii jest Andreas Pereira. Gość, z którym Brazylia wiąże spore nadzieje urodził się i wychował w Belgii, występując również w tamtejszych młodzieżowych reprezentacjach. Do korzeni wrócił dopiero w kadrze U-20 – czerwoną koszulkę z Brukseli zamienił na brazylijską żółć dopiero w 2014 roku.
Największe talenty? Marquinhos, środkowy obrońca. Mayke, prawy obrońca. Doria, środkowy obrońca. Coutinho? Okej, niech będzie, ma 22 lata, może się jeszcze potężnie rozwinąć. Do tego młodzi Nathan i Marcelo, ale przecież w ich wieku Ronaldo Luiz Nazario de Lima załatwiał sobie transfer do Barcelony.
Wszystko wskazuje na to, że fani Brazylii najbliższe lata spędzą na odtwarzaniu sobie tej reklamy. Szczytowy moment. Czyste piękno futbolu. Uśmiechnięty Ronaldinho i rozbrajający Roberto Carlos. To se ne vrati…