Uwaga uwaga, donośne ogłoszenie: najbardziej symbolicznym dla mistrzowskiego Lecha piłkarzem jest Sadajew. Posiadanie go w kadrze to doświadczenie słodkogorzkie, klasyczny rollercoaster. To obserwowanie, jak jego znaczne wady ciągle tłuką się o dominację z nie mniej znacznymi zaletami, to przeplatanie dobrych momentów z byle jakimi, by nie powiedzieć: wstydliwymi. I doskonale wiesz czytelniku, że to wszystko, co własnie powiedziałem o Zaurze, można też powiedzieć o “Kolejorzu” jako całości. Nie wiesz jednak, że im bardziej wchodzić w detale, tym porównanie staje się spójniejsze.
Czeczen wielokrotnie dawał w tym sezonie powody, by z niego żartowano, a nawet by załamywano nad nim ręce. Potrafił marnować sytuacje nie do zmarnowania, nawalić w kluczowej chwili. Ale jednocześnie nie można mu odmówić ponadprzeciętnych umiejętności (czy też: ponadprzeciętnego potencjału), charakterności, unikania gry na alibi, wreszcie zdolności zagrania raz na jakiś czas czegoś kosmicznego, nie z naszej ligi. Tak samo jest z Lechem: popis, spranie rywala na kwaśne jabłko, a potem nerwy lub frajerstwo. Potrafiąca zagrać najlepiej w Polsce drużyna ganiania jak stado baranów po boisku w Stargardzie. Zbita Legia przy Łazienkowskiej, potem baty od Probierza u siebie. I tak w koło Macieju. Jakże wymowne jednak, że Zaur na koniec okazał się piłkarzem kluczowym, niezbędnym, grającym pierwsze skrzypce ulubieńcem trybun. Przełamał swoje słabości, tak jak zrobił to Lech.
Uwaga uwaga, ogłoszenie numer dwa: nie ma ważniejszego architekta mistrzostwa niż Skorża. W sierpniu zeszłego roku na murawie poznańskiego stadion zaimprowizowano naprędce małe święto, ale świętowali Runarsson, Laxdal, Johansson, rybacy ze Stjarnan. Pod ziemię chcieli się wtedy zapaść Trałka, Kamiński, Jevtić, Hamalainen, Gergo, Pawłowski, Kędziora, czyli fundamenty drużyny, z której Skorża zmontował mistrza. Nie zamierzam stawiać mu pomnika, doskonale wiem, że jeden pucharowy dwumecz też mógłby skandalicznie wtopić, czego przecież blisko był już z Błękitnymi, ale mimo wszystko gołym okiem widać postęp. Alchemikiem go nie okrzyknę, ale jest zespół grający znacznie lepiej w piłkę, jest zespół znacznie mocniejszy mentalnie.
Najbardziej podoba mi się filozofia Skorży, ma przyszłość. Gdy taki Berg nieustannie dryfuje po orbicie Marsa, obwinia wszystko, wszystkich i na oko nawet plamy na słońcu grają przeciwko niemu, a na dodatek przy porażce 0:3 potrafiłby iść w zaparte i przekonywać, że Legia zagrała mecz sezonu i zasłużyła na 5:0, Skorża postępuje zupełnie inaczej. Jeśli zapamiętaliście z jego wypowiedzi tylko “czy ten sędzia jest z Warszawy?” to słuchaliście bardzo powierzchownie. Ja pamiętam, jak po 0:0 w Łęcznej nie owijał w bawełnę, mówił że Lech nie stworzył sobie żadnej sytuacji, że zupełnie nie było współpracy. Po porażce w finale PP znowu wychwycono głównie nawiązanie do sędziów, a przecież Skorża mówił też, że Lech powinien umieć odrabiać straty mimo wszelkich przeciwności, a za brak tego obarczał też siebie. Zamiast usprawiedliwiać i szukać plusów gdzie ich nie ma, Skorża zawsze ustawia swoim graczom – i sobie – poprzeczkę wysoko. Nie zakłamuje rzeczywistości, na którą to przypadłość choruje wielu trenerów, ale zawsze ogląda ten sam mecz co wszyscy – tak niewiele, a jednak tak wiele. I nie kupuję ani trochę opowiastek, że jest miękki – może tak było parę lat temu, ale czas odpiąć tę łatkę. Ja dzisiaj widzę twardego gościa, który skonsolidował szatnię, jest zarówno jej liderem jak i częścią, a podczas meczu potrafi strzelić taki wściekły grymas, że myślę, iż nie chciałbym nigdy Skorży spotkać w ciemnej uliczce.
Nie ma dzisiaj istotniejszego piłkarza w Lechu niż Trałka. Przyznam się bez bicia: kiedyś miałem go za typowego ligowca do walki o siódme miejsce. Zresztą, gdy powoływał go Beenhakker, nie tylko ja pytałem jakie Łukasz ma haki na Leo. Dzisiaj to kapitan pełną gębą, potencjalny – tak, tak – kadrowicz, mimo braku wszechstronności. Ale Łukasz choć z przodu Riquelme nigdy nie będzie, to jednak w tyłach tyra jak wół. Rzadko zdarza się powiedzieć, że ktoś gra efektownie w obronie, ale tak właśnie mam z Trałką – autentycznie imponuje jaką jest piranią, frajdę sprawia mi patrzenie jak gania za rywalami. Z takim człowiekiem za plecami napastnicy łapią więcej luzu, z takim człowiekiem przed sobą obrońcy zyskują pewność siebie. To nie silnik Lecha, raczej nie jego serce, ale – wybaczcie – jego jaja.
Nie ma w Lechu zawodnika, który zrobiłby większy postęp niż Linetty. Pięknie się nam chłopak rozwinął. Ma dziś charakter, umiejętności, siłę fizyczną, przegląd pola. Potrafi wziąć odpowiedzialność za drużynę, dać wiele i z piłką i bez niej. Skrojony pod wymagania współczesnego futbolu środkowy pomocnik. Patrzy się na niego z przyjemnością, a może nawet z dumą, że mamy takiego młodego Polaka w kadrze, mającego papiery na poważną grę. Piłkarz, któremu posłużyło dłuższe zostanie w lidze, swoje odegrał i dopiero teraz jest w optymalnym momencie na wyjazd zagraniczny.
No właśnie, ale tu zaczynają wypadać trupy z szafy – Linetty pewnie odejdzie, zrobi się dziura na kluczowej pozycji. Nie wiadomo co z Hamalainenem, co z Gergo, Zaurem, innymi. Kłopotów na horyzoncie całe morze. W pełnym składzie Lech nie był klasowym zespołem, a tylko nim bywał, ale jednak, powstało coś istotnego. Kapitał, fundament. Rozbiórka tego nie mogłaby przytrafić się w gorszym momencie. Bo jest na czym budować, naprawdę jest, nie można tego zmarnować resetując szatnię.
Gdy więc wypity zostanie ostatni browar z okazji fety, gdy odbębni się kaca, trzeba zakasać rękawy, na wszystkich polach. Mistrzostwo to nobilitacja, sukces, szansa na duży krok do przodu, ale możliwy do wykonania tylko przy ogromnej pracy. Na rynku transferowym, na boisku treningowym, w gabinecie klubowym – wszędzie jest góra do zdobycia, wszędzie Lech ma braki. Miejmy nadzieję, że w Poznaniu zdają sobie z tego sprawę, bo Polsce potrzebne by ciągnąć ten wózek są przynajmniej dwa mocne zespoły na średnim europejskim poziomie, loteriady w pucharach nikt nie chce przeżywać, a samym poznaniakom jakże kwaśno będzie smakować ten triumf, gdy za chwilę okaże się, że poza trofeum w gablocie nie zostało po nim nic.
Leszek Milewski
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK