Jagiellonia zakończyła sezon w sposób taki, jak rozgrywała go do tej pory. Nieprzewidywalnie, z wahaniami, ale wreszcie spektakularnie. W pierwszej połowie wyjątkowo niemrawo, w drugiej powoli nabierając tempa. Wyglądało to tak, jakby ładowali baterie na samą końcówkę, a gdy ta była w stu procentach pełna, wyzwolili energię z siłą głowicy nuklearnej. Ku radości swojej, ale przede wszystkim kibiców, którzy tego wieczora stworzyli równie piękne, osobne widowisko. Po prostu czapki z głów dla Michała Probierza i jego ekipy.
Kiedy Lechia prowadziła dwoma bramkami, komentatorzy definitywnie skreślili szanse Jagiellonii. Zdążyli porozmawiać o zepsutym święcie i fetowaniu mimo wszystko z delikatnym niesmakiem. Podskórnie przeczuwało się jednak, że to wcale nie jest koniec. Ze dwa do zera to nie cztery do zera i jedna, nawet przypadkowa bramka, może zakołysać twardo trzymającą się Lechią i będzie można powalczyć przynajmniej o remis. Ale to, co wydarzyło się w końcówce, trudno opisać w prostych słowach. Po prostu coś niebywałego.
Strzelanie zaczęło się od wystrzału z armaty Nikoli Lekovicia, który walnął bardzo mocno, ale trzeba przyznać, że Bartłomiej Drągowski mógł zachować się nieco lepiej. To jeden z naprawdę jego nielicznych błędów w tym sezonie. Po pierwszej połowie Jagiellonia grała tak, jakby zabuksowała w wyrzuconych przez kibiców Lechii serpentynach. Niemrawo, niedokładnie, bez polotu. Zachwycaliśmy się asystami Macieja Makuszewskiego, inteligencją piłkarską Sebastiana Mili i młodzieńczą fantazją Adama Buksy. Coś nam podpowiada, że ten ostatni – jeśli tylko w wakacje nie pójdzie w tango – może być pozytywnym akcentem w przyszłym sezonie. Zero tremy na boisku i – co chyba jeszcze bardziej zaskakujące – totalny luz przed kamerą. Do pełni satysfakcji brakowało mu tylko trafienia.
Po pierwszej połowie statystyka strzałów mówiła wszystko: jedenaście do dwóch dla Lechii. Kompletnie nic nie zapowiadało przełomu, tym bardziej, że po niespełna godzinie gry i atomowym golu Antonio Colaka, Lechia prowadziła już dwoma bramkami.
Ładowali baterie, czaili się na trzecim biegu, aż ni stąd, ni zowąd wcisnęli gaz do dechy i w piętnaście minut podziurawili bramkę Budziłka jak radziecki bunkier. Sygnał dał ten, który dziś był zdecydowanym liderem pościgu, czyli Patryk Tuszyński. Najpierw gol z karnego, potem wywalczenie kolejnego. Do tego to, co u niego podoba nam się najbardziej, czyli gra tyłem do bramki. Zastanawianie się, szukanie lepiej ustawionych kolegów. Czasy, kiedy do reprezentacji trafia się za piękny uśmiech minęły bezpowrotnie.
Lechia nie wiedziała, co się dzieje, a Jaga boksowała dalej. Wydawało się, że mierzony strzał Filipa Modelskiego może nie dolecieć do bramki, a jednak piłka trafiła prosto do siatki. A potem jeszcze Taras Romanczuk, z najbliższej odległości i Maciej Gajos z karnego. Ten ostatni, trzeba przyznać, dziś ukrył się nieco w cieniu kolegów. Miazga. Po prostu miazga. Takie mecze, z takimi emocjami i zwrotami akcji na sam koniec sezonu, to jak słodka trucizna. Trochę żal, że na kolejne będzie trzeba trochę poczekać.
Wicemistrzostwo uciekło, ale w Białymstoku trzecie miejsce i brązowe medale świętowali tak samo jak Lech złote. Drużyna, którą niektórzy eksperci skazywali na walkę o utrzymanie. Drużyna regularnie rabowana przez sędziów. I wreszcie drużyna tworząca kolektyw, którego pozazdrościć mogą w Poznaniu, a już na pewno w Warszawie. Wielka rzecz, naprawdę wielka.
fot. FotoPyk