Jesteśmy w drodze na ostatni ligowy mecz w tej rundzie z aktualnym liderem i mistrzem kraju Libolo. Trasa do Luandy po siedmiu podróżach nie kryje już żadnych tajemnic, ale za to widoki takie, że dech zapiera. Najpierw typowa, zielona, tropikalna dżungla ze skrytymi małymi wioskami, gdzie tubylcy rozwijają biznes podobny do sponsora jeszcze pierwszoligowej Niecieczy, czyli Termalica Bruk-Bet. W cieniu, z miękkiej gliny wycinają jednakowej wielkości sześciany, później suszą je na słońcu i powstaje prawdziwa, czerwona, afrykańska cegła, z której wybudowano tu wszystkie chatki. Potrzeba matką wynalazku. Dalej po drodze przejeżdżamy przez tereny górzyste, obrośnięte krzewami, ale najlepsze wrażenie robią przeogromne kamienie wielkości gór. Matka natura potrafi zaskakiwać.
Ale wróćmy do końca poprzedniego odcinka.
Ze wszystkimi dokumentami i wizą w paszporcie czekałem na samolot do Frankfurtu. W międzyczasie spotkałem Kubę Wojewódzkiego, który – jak się okazało – siedział w samolocie tuż za mną i nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zamienić z nim kilku zdań. Czekając na spóźniony samolot, poznałem również najsłynniejszego polskiego coacha, inspiratora i psychologa Mateusza Grzesiaka, który ma także niebanalny wpływ na moje spojrzenie na życie. Wszystko fajnie, tylko opóźnienie mojego lotu rosło, a ja miałem niewiele czasu na przesiadkę we Frankfurcie i zacząłem wypytywać o kolejny lot. Stewardessa mnie zapewniła, że zdążę i faktycznie zdążyłem, ale moje bagaże nie zdążyły i zostały na weekend w Niemczech.
Doleciałem do Luandy, a moi czarni bracia już czekali na mnie na międzynarodowym lotnisku. Zgarnęli mnie i podjechaliśmy na krajowy port, tam czekał na nas samolot inny niż ten, z którego przed chwilą wysiadłem.
Mówię do kumpla:
– Nie mów, że mamy tym gdziekolwiek polecieć!
– No tak, do krainy diamentów.
– Aaa, jak do krainy diamentów, to mogę nawet helikopterem bez śmigieł lecieć.
No i polecieliśmy. Jak się okazało, samolocik był żadnym żartem w porównaniu z lotniskiem, a raczej polem, na którym wylądowaliśmy. Rzeczywiście, było to miejsce bardzo podobne do tego, na którym wylądował Di Caprio w filmie “Krwawy diament”. Wysiadamy spokojnie i kilka metrów od busa ze skrzydłami jakiś gość w czapce mnie zatrzymuje, ja się na niego patrzę i mówię do kolegi:
– Ty, co on chce?
– Paszport.
– Na środku pola o paszport woła? Po co?
– Odprawa paszportowa 🙂
Wszyscy się uśmialiśmy z tej sytuacji. Później przy każdej okazji chłopacy znienacka pytali mnie o paszport. Ruszyliśmy z diamentowego pola autokarem jeszcze w około dwugodzinną podróż do Luanda Sul. Tam się przespaliśmy i zagraliśmy mecz, w którym – z wiadomych powodów – pierwszy raz w Angoli usiadłem na ławce. Zaczęło się bardzo dobrze dla nas i na przerwę schodziliśmy z bramkową przewagą. Niestety rywal po przerwie trafił dwa razy i z wielkanocnej wycieczki nie przywieźliśmy ani punktów, ani diamentów, których nie można było nawet dobrze poszukać, bo pola wokół wspomnianego wcześniej lotniska były zaminowane.
W ogóle nasza podróż powrotna po tym meczu odbywała się w wielką niedzielę, czyli w dzień, w którym w Polsce z rodziną przy stole dzielimy się święconką i spędzamy beztroski czas. U mnie, jak zwykle zresztą, przez ostatnie pół roku jest inaczej, niż powinno teoretycznie być. Mianowicie – nasz masażysta obudził nas o 6:00, bo chyba nie mógł spać, jak wokół tyle bogactwa. Wyruszyliśmy z hotelu do miejsca, gdzie mieliśmy odlecieć pierwotnie o 10:00 do Luandy i dalej autokarem do Lobito. Na tzw. lotnisku byliśmy o 8:00 i czekaliśmy do 10:00, później do 12:45, następnie do 15:45, aż się doczekaliśmy na nasz mały samolocik, który przyleciał o 18:00. Hmm… Dobrze, że w ogóle przyleciał, bo spalibyśmy na torbach w pobliskim hangarze.
Dotarliśmy do stolicy i stamtąd ekipa ruszyła do domu, a ja oczywiście inaczej niż wszyscy, bo na walizki musiałem czekać, które zostały we Frankfurcie i miały przylecieć w następny dzień rano do Luandy. Przyleciały całe i zdrowe z korkami z R-gola dla całej drużyny.
Swoją drogą, Lufthansa ma zajebiste ubezpieczenia w takich sytuacjach. Poleciałem już z moimi bagażami do Lobito i zakończyłem sześciodniową podróż. Przez kolejne dni dochodziłem do siebie po tych wojażach i walczyłem o miejsce w jedenastce.
W niedzielę wygraliśmy pewnie u siebie 3:0 i wszystko wróciło do normy. Kolejny mecz mieliśmy zagrać na stadionie narodowym Angoli z Petro de Luanda. Czekałem na to spotkanie, od kiedy zagraliśmy z nimi sparing przed sezonem. Ta drużyna zrobiła na mnie duże wrażenie i wyczekiwałem na konfrontację z nimi w Giraboli. Trenerowi w tygodniu zachciało się eksperymentować i w tych jego eksperymentach pozostawałem poza składem, co po wygranej 3:0 i moim udziale przy wszystkich bramkowych akcjach było przynajmniej dziwne. Byłem mocno wkurzony ale chyba właśnie o to mu chodziło, bo w meczu z Petro wyszliśmy tym samym składem i nie dość, że wygraliśmy 3:1, to zdobyłem swoją drugą bramkę w angolskiej ekstraklasie.
Dwa zwycięstwa z rzędu znacznie poprawiły naszą sytuację w tabeli i podniosły morale zespołu, co poskutkowało remisem w następnym meczu u siebie z ówczesnym liderem, który rywale uratowali w doliczonym czasie gry dzięki bramce ze spalonego. No cóż, sędziowie też się uczą swojego fachu. Przynajmniej mam nadzieję, że wynikało to tylko z ich braku umiejętności.
Nawarstwiające się zmęczenie wpłynęło na obniżenie mojej indywidualnej formy i poczynań całego zespołu. Przegraliśmy trzy mecze z rzędu, a ja w dwóch kolejkach zasiadłem na ławce. Wróciłem do składu na przedostatni mecz rundy z Recreativo da Caala, który rozegraliśmy u siebie. Warto dodać, że ten rywal na dwanaście rozegranych meczów, dziewięć zremisował i miał najmniej straconych bramek w lidze. Z przebiegu spotkania podobnie zapowiadało się u nas, ale jako jedyny przedstawiciel Europy na boisku musiałem się wyróżnić czymś innym niż tylko kolorem skóry. No i strzeliłem jedyną bramkę, która bardzo poprawiła humory kibicom, zawodnikom i dyrekcji klubu oraz pozwoliła spokojnie zaplanować działania na druga rundę.
W ostatnim meczu pierwszej rundy zmierzyliśmy się z obecnym mistrzem kraju na ich terenie. Mecz typowo na remis ale w pewnym momencie pojawił się ubrany na czarno czarodziej i wyciągnął karnego z kapelusza, który dał miejscowym trzy punkty. Hmm… Liczę, że sędzia się pomylił, a nie liczył po meczu…
Académica po rundzie – hmm 🙂 – wiosennej z szesnastoma oczkami na koncie uplasowała się na dwunastym miejscu. Myślę, że indywidualnie dołożyłem cegiełkę do postawionego przed rundą celu, jakim było miejsce nad kreską. Zagrałem we wszystkich piętnastu spotkaniach, spędziłem na angolańskich boiskach 1026 minut, zdobyłem trzy bramki i zaliczyłem trzy asysty. Biorąc pod uwagę mnóstwo wcześniej niespotykanych nowości, na jakie tutaj natrafiłem, najbardziej cieszy to, że byłem do dyspozycji trenera przez cały okres i w każdym meczu dostawałem szanse.
Ogólnie te pół roku spędzone w Afryce, gdzie na niby przeżyłem malarię, trenowałem ciężko w tropikalnym powietrzu, a mój organizm przystosowywał się do miejscowej kuchni, na pewno przyniesie efekty w kolejnej rundzie, która będzie dla mnie osobiście łatwiejsza. Tym bardziej, że większość meczów rozegramy podczas afrykańskiej zimy, czyli w chłodniejszym, dużo bardziej zbliżonym do europejskiego klimacie. Teraz przyszedł czas na kilka dni urlopu i naładowanie baterii z rodziną i przyjaciółmi. Zaciekawionych piłkarskim życiem w Afryce zapraszam na mojego fejsbuka.
Pozdrawiam i do zobaczenia w PL
Jacek Magdziński