Za najlepszych piłkarzy świata uważani są Pele, Garrincha, Alfredo Di Stefano czy Ferenc Puskas. Na spotkania wyjazdowe dojeżdża się pod podartą plandeką rozklekotanego, wojskowego Stara. Podczas meczu piłkarze modlą się, żeby nie zaczął padać deszcz. Wtedy skórzana, wiązana piłka zrobi się ciężka jak kamień, a rezerwowi siedzący na ławce zrobionej z deski zamarzną na śmierć. Obraz jak z biało-czarnego filmu, który doskonale pamięta Bogdan Głąbicki. Dwa dni starszy od Włodzimierza Lubańskiego. Różnica polega na tym, że Lubański karierę zakończył trzydzieści lat temu. A pan Bogdan ciągle gra i nieśmiało planuje dobić do magicznej siedemdziesiątki.
– Teraz to buciki są takie, że kupujesz, zakładasz i można grać. A po tych tutaj odciski miało się jeszcze pod koniec sezonu. Koszulka? Jak zaczął padać deszcz, to była do kolan. Getry spadały. Piłka sznurowana, ciężka. A jak przywaliłeś z główki w rzemyk… Raz podczas meczu gość przejechał furmanką przez środek boiska. Było wesoło. Tego się nie da opisać, to trzeba było przeżyć – rozpoczyna opowieść, mocując się z kłódką do garażu, którego ściana obwieszona jest kolekcją piłkarskich butów. – Które z nich są najstarsze? – pytamy.
– O, te w środku. Początek lat siedemdziesiątych. Wtedy o markowe buty było cholernie ciężko, ale miałem szczęście. Mój kolega pracował w magazynach PZPN-u i załatwił nam na przykład koszulki Adidasa. Wyobraża sobie pan? W tamtych czasach, w koszulkach Adidasa, w A-klasie? Pamiętam nawet, że Zbyszek Boniek mówił: my w pierwszej lidze nie mamy takich strojów, a oni w A-Klasie grają w Adidasach. Cóż, miało się wtyki. Wtedy pisało “Germany”, a teraz tylko “China” i “Taiwan”. Siedzą i sklejają za garstkę ryżu, a buty nieraz rozwalają się po dwóch tygodniach – opowiada w drodze do swojego mieszkania.
Bogdan Głąbicki, lat 68. Najstarszy regularnie grający piłkarz w Polsce. Wcześniej obrońca. Dziś już tylko rezerwowy napastnik, coś w stylu dżokera, bo jak sam przyznaje, w tyłach nie dałby rady nadążyć za młodymi. Wchodzi na ostatnie pięć czy dziesięć minut, najczęściej kiedy wynik jest już sprawą przesądzoną. – Jest ciężko, bo biegowo nie mam startu. Techniki też, bo brakuje siły. Jedyne, co mam mocniejsze od reszty, to głowa. Nie wiem, ale piłka często mnie szuka. Gdzieś dostawię nogę, gdzieś się wcisnę… Odkąd skończyłem 60 lat walnąłem dziewięć sztuk. To chyba całkiem nieźle, nie? – pyta z uśmiechem.
– Nieraz jak wchodzę na boisko słyszę: trzymajcie tego dziadka, żeby nie strzelił, bo wstyd. Ale faktycznie. Jakbym miał 20 lat i pokonał mnie prawie 70-latek, to bym się, kurwa, załamał. Nie wiem czy kiedykolwiek wyszedłbym jeszcze na boisko. Nieraz kibice się drą: eee, stary, co on tam zrobi, a może zaraz umrze. Ale ja zupełnie na to nie patrzę. Przeciwnicy? Mają do mnie szacunek. Czasem mnie ktoś skrobnie, ale zaraz podejdzie, poklepie po plecach. Nieraz nasi zawodnicy podbiegają do rywala i krzyczą: no co ty, dziadka kopiesz? A tamten stoi taki przestraszony. Ostatnio nie chciałem wejść, ale mówię: dobra, chuj tam. I od razu: panie, żebyś tylko bramki nie strzelił, bo będzie koniec świata. I dwóch przy mnie, non stop. Nie mogłem dotknąć piłki. To jest fajne. Boją się dziadka. A ja mu mówię: dogonisz mnie, miniesz, nie wygłupiaj się – opowiada.
Mecze to pół biedy, bo szybko się kończą. Najgorsze są treningi. Trzy razy w tygodniu, od lat. Kiedy pytamy ile opuścił, mówi, że mniej niż palców u dłoni. Mróz, nie mróz. Deszcz nie deszcz. Nie ma, że boli. Rzecz święta. Teraz trenerem Hutnika Huty Czechy jest jego młodszy syn, Rafał, ale na fory nie ma co liczyć. – Cały czas robię dokładnie to samo, co reszta. Wiadomo, że jeśli są przebieżki, to zawsze jestem ostatni. Nie gniewam się, taki organizm. Nie mogę inaczej. Pozostałe ćwiczenia też w zwolnionym tempie, raczej na końcu, żeby nie przeszkadzać. Przychodzę do domu i jestem wykończony, ale nie mówię tego głośno. Prysznic i malina. I potem jeszcze na rowerek.
Wchodzimy do mieszkania. Na ścianach dziesiątki proporczyków. Przez drzwi przewieszone szaliki. Segment wypełniony statuetkami i pucharami. Jest też pamiątka z meczu Legii z Interem. Pan Bogdan od lat kibicuje Wojskowym. Zdecydowana większość trofeów to jednak zasługa piłkarsko podeszłego wieku. – Zawsze tylko najstarszy i najstarszy, nawet w oldbojach. Trochę mnie to denerwuje. Gdziekolwiek nie pójdę, jestem najstarszy. Ale ja z ludźmi w moim wieku w ogóle nie mam kontaktu. Siedzą pod blokiem na ławce i jedne tematy. Ten umarł, tego tamto boli… Nigdy z nimi nie siadam, nie nadaję się. Wolę pogadać o dziewczynkach, z młodzieżą. Cały czas z młodzieżą – mówi.
Chociaż w małopolskim znalazł się piłkarz jeszcze starszy. Bramkarz, grubo po siedemdziesiątce, ale pan Bogdan kręci z niego bekę. – Facet skończył karierę w wieku 44 lat i teraz zarejestrowali go w wieku 77. Ze niby najstarszy. A ja sobie myślę: no kurwa, ile on tam meczów rozegrał? Ja gram przez całe życie. Jak nie w nogę, to w futsal. U tamtego też była telewizja. Pokazywali jak się rzuca. Puścił szmatę, ale chwalą go, biją brawo. Bardzo dobry bramkarz. No cyrk. Osiem lat walczę, trenuję, a oni starszych szukają. A niech szukają, ale to nieładnie z ich strony – mówi zniesmaczony.
Kopie od lat pięćdziesiątych, w klubie debiutował na początku sześćdziesiątych. Początkowo przychodził podawać piłki, a w nagrodę brał udział w gierkach. Był czymś w rodzaju klubowej maskotki. Wtedy jedynym źródłem informacji były gazety. Takie jak “Sportowiec”, którego numery sprzed ponad pół wieku przetrzymuje do dziś. Żona kazała wyrzucić, spalić. Nie posłuchał, zresztą jak zwykle. Na przedramionach symbole niepokorności – tatuaże. Błędy młodości, ale w planach jest jeszcze jeden.
Pierwsze mistrzostwa świata widziane w telewizji to rok 1966. Gdzieś, u kogoś, w jakimś barze czy świetlicy, bo na kupno swojego odbiornika nie było stać. – Pamiętam, że było mi szkoda Brazylii. Pele był poturbowany, musiał zejść z boiska i nawet nie wyszli z grupy. Zaskoczyła mnie Portugalia i szalejący Eusebio. Tłukł niesamowicie. W pamięci najbardziej zapadł mi Pele. Był jeszcze Garrincha, z krótszą nogą… To był gość – wspomina z błyskiem w oku.
O Pele opowiada jeszcze kilkakrotnie. Największy idol, widziany także na żywo, na Stadionie Dziesięciolecia. Pytamy – który piłkarz jest najlepszy w historii? W końcu pan Bogdan nie tylko wszystkich wielkich oglądał, ale też “przegrał” ich kariery, cały czas grając w piłkę. W tej kwestii trudno wyobrazić sobie wiarygodniejszy autorytet. – Konkretnie jednego posadzić na tron to ciężko. Nie wiemy jakby Messi zachowywał się w czasach Pelego i na odwrót. Wcześniej piłka była wolniejsza, teraz jest niesamowita. Te przerzuty… Tamtą piłką by się tak nie dało. To był klok. Messiego nazywam cyrkowcem. Przy tej szybkości, wzroście i technice, jeżeli piłka odskakuje mu na 20 cm, to nikt nie ma z nim szans. Ronaldo wypuszcza przed siebie, ma ciężej. A tutaj slalomik, coś pięknego. To co pokazał z Bayernem – mistrzostwo świata. Myślę sobie: Boateng, facet… Żebyś ty się tak rozkładał za tyle milionów. Masakra – śmieje się.
Co jakiś czas wyciąga kolejny album ze zdjęciami, jakby na potwierdzenie wiarygodności swoich słów. Niektóre autentycznie robią wrażenie. Pierwsze zdjęcia czarno-białe, następne w sepii, ewidentnie napoczęte przez upływający czas, aż do kolorowych. Są też setki wycinków z gazet. Na boisku dotarł do czwartej ligi. Jak sam mówi, spokojnie mógłby pograć w trzeciej, ale na drodze stanęła towarzyszka gorzała. – Niby chciałem gdzieś zajść, ale zaraz było: Bogdan, chodź na wódkę. To hamowało, bardzo. Wielu polskich piłkarzy to przystopowało. I nie jakichś Głąbickich, tylko piłkarzy z nazwiskami. O, na przykład Wojtek Kowalczyk. Ten, co się teraz tak mądrzy.
W weekend telewizor pana Bogdana chodzi non stop. Wszystkie ligi, wszystkie programy. Na okrągło piłka. Jak się coś przegapi, to rano leci powtórka. Ekstraklasę też ogląda, ale jest zażenowany poziomem. Kiedy dziennikarze o nią pytają, nie odpowiada. – Tylu ekspertów w tym Canale, a każdy mówi co innego. Była ręka, nie było ręki. Ja, jako kibic, mam komplety mętlik. Były takie czasy, że ręka to była ręka i koniec. A teraz czy celowo, czy przy ciele, jeden gwizdnie, drugi nie gwizdnie. I ci komentatorzy. Kiedyś jak Ciszewski sieknął, to serce chciało wyskoczyć. Nawet słabszy mecz potrafił nakręcić. A teraz… – mówi i znowu sięga do szufady, wyciągając list pochwalny od Michała Listkiewicza.
Jego kariera zaczęła się tak naprawdę po sześćdziesiątce. Wcześniej był jednym z wielu. Teraz jest wyjątkowy. W Trąbkach to gwiazda, zna go dosłownie każdy. To może dziwić, ale nie wszyscy są mu jednak przychylni. Jest grupka, która – mówiąc delikatnie – nie darzy go przesadną sympatią. Mają mu za złe, że zajmuje miejsce młodych chłopaków. Jakiś czas temu pojawił się konkretny ferment. Trener dostał ultimatum – albo odstawiasz Bogdana, albo wylatujesz.
– Może to zazdrość? Nie wiem, nie rozumiem ich. “A po co ten stary, a miejsce zajmuje, a zaraz go połamią”. Gdyby byli z drużyną, to wiedzieliby, że młody nie wszedł, bo nie przychodzi na treningi. W pewnym momencie eksperci, jak ich nazywam, powiedzieli trenerowi, że ten dziad nie może grać. I przestał mnie wystawiać. Ostatnio się uspokoiło, ale nie lubię grać meczów na naszym stadionie. Niektórzy zapominają, że coś dla nich zrobiłem. O Hutniku wie cała Polska. Czasem wydaje mi się, że w internecie piszą o mnie więcej niż o niektórych piłkarzach Ekstraklasy.
Przez te siedem lat przez mieszkanie pana Bogdana przewinęły się dziesiątki dziennikarzy i operatorów. Dziś odrzuca większość propozycji. Nie ma siły na bycie gwiazdą. Całą energię zostawia na boisku. A wcześniej… Wywiady, reportaże, zdjęcia. Najgorsze były te z kamerą. – Canal Plus siedział tu chyba dwa dni. Jezus… Gorąco, człowiek nie może wytrzymać, wszędzie te lampy. Najlepiej podpasowało im to, że lubiłem wypić. Wymęczyli mnie niesamowicie. Nie było nawet czasu się wyszczać. Człowiek się jąka, światła, mikrofony. Pies zaszczekał, to trzeba było kręcić od nowa, wracamy, ja nie pamiętam co mówiłem… Masakra.
Przez tyle lat, ponad pięćdziesiąt lat grania w piłkę, oficjalnie nie zarobił ani grosza. Nieoficjalnie właściciel klubu z Józefowa czasem rzucił parę marek ekstra. Częściej zdarzało się jednak dokładać. Buty, ochraniacze, czasem wyjazdy. Dziś buty też kupuje sam. Nie chce obciążać klubu, bo „będą gadać, że dziadowi fundują”. Przed odejściem na emeryturę grę w piłkę łączył z pracą w zakładzie produkującym lakiery. Było ciężko, bo na zmiany. Zdarzało się, że zaraz po nocce jechał prosto na mecz. Dziś na brak zajęć nie narzeka. Jeśli nie gra w piłkę, albo akurat nie ogląda meczów, to jeździ na rowerze. Lubi zajeżdżać na mecze A-klasy czy B-klasy. Kiedy z perspektywy czasu przygląda się kameralnym, ale schludnym stadionikom, dostrzega gigantyczny postęp. I zaczyna mówić, wyraźnie markotny.
– Dzisiaj piłkarze nie potrafią niczego docenić. Wszędzie są piękne stadiony, nawet w tych naszych polskich dziurach. Jest przystrzyżona płyta, jest gdzie siąść. A wcześniej stało się pod drzewami. Nikt nie patrzył, czy boisko było proste, czy krzywe. Linie były robione ręcznie. Może sobie pan wyobrazić jak wyglądały. Ławka rezerwowych zrobiona z deski, bez jakiegokolwiek zadaszenia. Ja pierniczę… Zaczynał padać deszcz i człowiek zamarzał. Dzisiaj wszystko wyłożone jak na patelni. Ale powiem panu, że kiedyś młodzi byli jakby sprytniejsi. A dzisiaj prawie nikt nie potrafiłby skoczyć przez kozła. Koniec świata. Ci ludzie są garbaci. Ciekawe czy potrafią chociaż siąść po turecku.
Na koniec rozmowy zapytaliśmy, czy sądzi, że jego rekord kiedykolwiek zostanie pobity. Roześmiał się i stwierdził, że nie ma na to najmniejszych szans. Nie w dobie komputerów, laptopów, tabletów i smartfonów. Poza tym trudno o drugiego człowieka, który piłce poświęciłby całe swoje życie. W przypadku pana Bogdana ten frazes brzmi wiarygodniej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Musiałem oddać wszystko, olać rodzinę. Niestety. Żona już się przyzwyczaiła, musiała. Ale początki były tragiczne. Jeździła sama na wszystkie imprezy. Chrzciny, śluby… Wszędzie sama, ewentualnie z dziećmi. Jasne, że mam wyrzuty sumienia, ale nie powiem jej tego. Ona wie, że muszę. Czasem mnie też jest przykro. Dzwoni teściowa i pada stałe pytanie: to co, mecz ważniejszy niż rodzina? A jak już gdzieś się pokazywałem, to musiałem się szybko zawijać. Jeździli po mnie niesamowicie, ale miłość do piłki była silniejsza. Tego nie dało się powstrzymać.
Zamykamy albumy i zeszyty wypełnione wycinkami z gazet. Wracamy do teraźniejszości. – Trochę tych fotek nacykałem, żeby wnusie wiedziały, że dziadek walczył jak lew, do końca. Ludzie mówią, że mam kota. A niech mówią, mogą się śmiać. Jak mnie widzą z torbą, to wiedzą gdzie idę. Kiedyś wychodzę, moja mówi: człowieku, 15 stopni mrozu! A ja na to: jak trzeba, to trzeba. Taka to właśnie ta moja piłka. Kocham ją i tyle. Ludzie mówią, że biję rekordy. Jakie rekordy? Nie zależy mi na nich. Treningi są mordercze, nudne, ciągle to samo. A jednak człowiek chodzi, a jednak ciągle się chce…
PIOTR BORKOWSKI