Reklama

5 minut, które wstrząsnęły Legią. I całą ligową tabelą…

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

09 maja 2015, 17:22 • 4 min czytania 0 komentarzy

Mamy w Ekstraklasie dwie drużyny o bardzo podobnym potencjale. Nikt tej ligi nie zdominował, nikt nikomu wyraźnie nie odjechał. Nie sposób nawet już powiedzieć, że Legia jest krok przed Lechem w walce o mistrzostwo albo że któryś z zespołów wydaje się w tym wyścigu wyraźnym faworytem. Mistrz Polski wygrał w tym sezonie z Kolejorzem jeden mecz na cztery – trochę mało. Generalnie, wnioski, jakie mamy okazję wyciągnąć z dwóch bezpośrednich starć granych w odstępie tygodnia, nie są dla Legii przesadnie optymistyczne. I nie sprowadzają się wyłącznie do tego, że drużyna Berga po raz pierwszy od października traci przewodnictwo w tabeli.

5 minut, które wstrząsnęły Legią. I całą ligową tabelą…

Marek Saganowski od rana ogłaszał w gazetach, że cokolwiek się wydarzy, to i tak nie zadecyduje jeszcze o tytule. I trudno się nie zgodzić – sześć meczów bez straty punktu to w tej lidze abstrakcja równa lądowaniu polskich kosmonautów na księżycu.

Przy układaniu terminarza ewidentnie zrobiono ostatniemu starciu Legii z Lechem trochę krzywdy. Gdyby to wszystko działo się w 37. kolejce, jak rok temu, a nie w 31., rozmowa byłaby zupełnie inne. Nie było czuć wielkiego napięcia. 25 tysięcy ludzi na meczu dwóch głównych kandydatów do mistrzostwa – w stolicy, w pogodne sobotnie popołudnie, to też liczba, którą trudno się zachwycić. Co gorsza, w pierwszej połowie największą krzywdę robili temu widowisku sami zawodnicy. Dostaliśmy 45 minut kopaniny bez celnego strzału. Gdybyśmy pracowali w takim tempie, jakie narzuciły nam boiskowe poczynania, to ten tekst powstałby w niedzielę późnym popołudniem. Na stadionie najciekawsze były tablice świetlne ze statystykami, a w telewizji te ujęcia, w których pokazywano stadion z zewnątrz – z lotu ptaka.

Narzekać jednak przesadnie nie będziemy, bo niespodziewanie – kiedy już wydawało się, że komu wyjdzie jedna akcja, ten zostanie bohaterem – pierwsza połowa została odcięta bardzo grubą kreską. Druga to był już zupełnie inny poziom – tempo, emocje, liczba strzałów i wreszcie liczba samych goli zupełnie przestały się zgadzać z tym, co wcześniej. Na nasze wielkie szczęście!

Lech i Legia miały dzisiaj swoje fazy. W pierwszej połowie, w tej wszechogarniającej nędzy wydawało się, że Kolejorz jest odrobinę lepszy. Legia konstruowała akcje zupełnie bez składu i ładu, najczęściej posyłając długie piłki od obrońców do skrzydłowych, by po chwili je tracić.

Reklama

Początek drugiej części – petarda w wykonaniu Lecha. Dwa strzały i dwa gole.

Przy pierwszym warto wyróżnić Jevticia oraz – mimo wszystko – Żyrę. Tego pierwszego za ładne, precyzyjne uderzenie z sytuacyjnej piłki. A drugiego za to, że od kiedy kilkadziesiąt minut wcześniej zrzucił maskę, którą początkowo miał na twarzy, zaczął się odwracać przy każdej próbie strzału przeciwnika. Odruch?  Może, ale efekt taki, że kiedy trzeba było walczyć, on zwykle stał tyłem.

Przy drugim golu – jeszcze większy podział zasług. 35% procent po stronie Vrdoljaka, który fatalnie stracił piłkę w środku, 65% po stronie Linettego, który nie dość, że odebrał, to jeszcze ruszył i sam bardzo efektownie strzelił, nie do obrony dla Kuciaka.

Wspomnieliśmy o fazach tego meczu. Kiedy Lech wygrywał już 2:0, Legia ewidentnie postanowiła się otrząsnąć i do końca wyglądała znacznie lepiej. Śmiało mogła wyrównać. Vrdoljak szybko odpowiedział golem na 2:1, a weźmy jeszcze kilka kolejnych sytuacji – choćby główkę Sa, dobrze wybronioną bez Buricia. Paradoksalnie, to była jedna z niewielu akcji, za którą Bośniak mógłby zebrać dziś pochwały. Pierwszą ofiarą finału Pucharu Polski okazał się Gostomski, a tak naprawdę Burić wcale nie był w swoich poczynaniach pewniejszy. Chwilami wręcz równie elektryczny.

Patrząc zupełnie bezstronnie, dwóch sytuacji z końcówki nie możemy odżałować. Gdyby piłka po strzale Sadajewa nie zatrzymała się na słupku, mielibyśmy najbardziej kosmiczną akcję w Ekstraklasie w całym maju albo i kwartale. Na pewno najbardziej kozacką, jaka Czeczen popisał się od kiedy trafił do polskiej ligi. Bo był w tym i pomysł, i (prawie) nienaganne wykonanie – podcinka z kilkunastu metrów. Druga z tych sytuacji to oczywiście pudło Guilherme w doliczonym czasie, akcja, która mogła przynieść Legii wyrównanie.

Koniec końców, mamy naprawdę ciekawą sytuację. Lech, licząc samą ligę, nie przegrał z Legią w tym sezonie ani razu i na sześć kolejek przed finiszem jest liderem. Po stołecznych zupełnie nie widać tego poweru i parcia, które mieli jesienią. Wiele może się wydarzyć.

Reklama

HV3HKfD

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...