Przed meczem Łukasz Zwoliński mówił, że zdobycie gola na Łazienkowskiej zawsze było jednym z jego wielu marzeń. Mówił, że uciszyć taką publiczność to świetne uczucie. Nie powiedział tylko, czy spełnionym marzeniem byłaby bramka, która nie przełoży się choćby na jeden punkt. Legia zaliczyła comeback, od 0:1 do 2:1. Drużyna o wielu twarzach. Nieobliczalna i nieprzewidywalna, jak Henning Berg zabierający się do selekcjonowania składu. Raz bardzo dobra na tle Trabzonsporu, raz totalnie bezpłciowa na tle przeciętniaków z Ekstraklasy.
Jedno trzeba Norwegowi przyznać – jest konsekwentny. Nawet jeśli jest to konsekwencja, która mija się ze zdrowym rozsądkiem. Berg poszedł w zaparte i od pierwszej minuty po raz kolejny postawił na defensywnego napastnika – Marka Saganowskiego. Na ławce, standardowo, usiadł z kolei Orlando Sa, ale już w przerwie trener Legii w pewnym sensie przyznał się do błędu, wpuszczając Portugalczyka. Saganowski oczywiście bramki nie zdobył, automatycznie powiększając skalę swojej bezradności o kolejne czterdzieści pięć minut. Teraz kręci się już w okolicach 1100 minut.
Moment, w którym spiker anonsował zmianę Sa za Saganowskiego, do tamtego czasu był najszczęśliwszym dla kibiców momentem meczu. Portugalczyk też zawiódł, bo nie zdobył bramki. Zmarnował dwie czy trzy bardzo dobre szanse, ale przynajmniej znajdował się w dogodnych sytuacjach. W przeciwieństwie do Sagana, który wolał zbiegać na skrzydło.
To spotkanie było dla Legii próbą charakteru. Świetnie dysponowana w ostatnich spotkaniach Pogoń nie musiała budzić strachu, ale szacunek już z całą pewnością. Do tego szybki gong, już w trzeciej minucie, musiał zaboleć. Skutki ciosu były widoczne niemal przez całą pierwszą połowę, którą trybuny skwitowały gwizdami i okrzykami “Legia grać, kurwa mać”. Zepchnięcie Portowców do obrony nie wystarczyło. Potrzeba było błysku. Czegoś specjalnego, bo obrońcy w drużynie Czesława Michniewicza grali naprawdę nieźle, a i wyprowadzili kilka obiecujących kontrataków. Błysk przyszedł, ale dopiero w drugiej połowie, po której dla odmiany kibice z Żylety wołali – “dziękujemy!”
Największe “dziękuję” należy się z ich strony Guilherme. Już nie raz pisaliśmy, że Brazylijczyk na lewej obronie się marnował i że tak naprawdę dopiero teraz może dać od siebie coś ekstra. Na początku miał kilka nieudanych podań, ale nie zagubił się. Szedł w zaparte i owoce zebrał po przerwie. Gol to jedno, ale też przerzuty, prowadzenie piłki, dryg… Serce do gry i boiskowa fantazja… A wciąż mamy dziwne wrażenie, że to jeszcze nie jest sto procent jego umiejętności. Kiedy schodził z boiska, pożegnano go owacją, na którą bez wątpienia zasłużył. Kiedy Guilherme trafiał do Polski, był dla wszystkich zagadką. Teraz powoli staje się zawodnikiem, dla którego warto kupić bilet i ruszyć na stadion.
Bardzo porządnie, nie po raz pierwszy zresztą, zaprezentował się też Dominik Furman. Przed wyjazdem ten chłopak – poza dyktowaniem tempa gry – nie prezentował niczego. Teraz, poza podkręcaniem rytmu ataków, potrafi jeszcze świetnie dorzucić ze stałych fragmentów, które mocno we Francji poprawił. Widać to było choćby po centrze zakończonej bramką przez Igora Lewczuka. I aż szkoda zrobiło nam się Furmana, gdy Janota – który wszedł na trzy minuty przed końcem – brutalnie go wykosił. Całkiem możliwe, że ten hamulec jeżdżący od lat na łatce talentu z Feyenoordu wyłączył pomocnika Legii na dłużej. Mamy nadzieję, że na tyle samo wyleczy go też z gry Czesław Michniewicz. Szkoda miejsca, szkoda czasu na takie pseudotalenty.