Reklama

Magdziński z Angoli (2): Kranówka, jaszczurka i karabin

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

08 marca 2015, 15:23 • 5 min czytania 0 komentarzy

Plecak spakowany, rodzinka pożegnana, o 4 nad ranem wsiadłem do auta i ruszyłem po koleżkę do Torunia, który miał mnie podrzucić do Poznania na pociąg. Po drodze nie obyło się bez pamiątkowej fotki z fotoradaru, ale mając w perspektywie mega przygodę nawet na chwilę nie straciłem wspaniałego humoru. Swoją drogą, coraz częściej dochodzę do wniosku, że te ustawione w prawie każdej mniejszej miejscowości miejskie aparaty nie poprawiają bezpieczeństwa na drogach, jedynie służą do wyciągania pieniędzy od kierowców. No, ale ten problem nie będzie mnie przez najbliższy czas dotyczył…

Magdziński z Angoli (2): Kranówka, jaszczurka i karabin

Zrzut ekranu 2015-03-08 o 15.07.41Z poznańskiego dworca pociąg wyruszył o 8:30, w Berlinie byłem o 11:00 i od tego momentu wiedziałem już, że jak będę chciał sobie porozmawiać w ojczystym języku to przez najbliższe pół roku mogę to zrobić tylko przez telefon lub komunikator internetowy. Z dworca w Berlinie odebrał mnie Ersan, którego poznaliście na początku historii. Załatwiliśmy jeszcze kilka formalności, trochę odpocząłem przed kolejnym, tym dłuższym i ciekawszym etapem podróży, aż pojechaliśmy na berlińskie lotnisko. Po drodze zabraliśmy jednego z kolegów, z którym będziemy reprezentować barwy Academiki – Ibrahima Cisse. Na lotnisku poznałem Daniela i jego dziewczynę Danę (zdecydowali się na wspólne przeżycie tej przygody po niespełna półrocznej znajomości – to się nazywa miłość, a może dystans do życia, sami oceńcie) oraz nowego szefa, czyli trenera Academiki Ekrema Asma. Cała europejska ekipa była w komplecie, po odprawie pożegnaliśmy rodziny i przyjaciół moich nowych kolegów z pracy i o 18:15 zapakowałyśmy się do pierwszego z czterech samolotów, którymi mieliśmy pokonać podróż z Berlina do Lobito.

Krótki lot do Frankfurtu i godzinka czasu w oczekiwaniu na samolot do Addis Ababa, gdzie mieliśmy druga przesiadkę. Na pokładzie ogromnego dreamlinera kolory skory zaczęły się już mocno mieszać – w końcu kolejnym przystankiem będzie już Afryka. Siedem godzin lotu prawie w całości przespanych i o szóstej z groszami byliśmy w Etiopii. Mimo że była godzina 6:30, to za oknami lotniska dało się zauważyć wysoką temperaturę. Po nocy wypadało umyć zęby, ale na Czarnym Lądzie już udaliśmy się do toalety, by usta płukać wodą mineralną, ale że tej akurat brakło – wolałem nie płukać ust wcale, niż skorzystać z miejscowej kranówki. Po drodze do wychodka poznaliśmy Polaka, który leciał do jednego z afrykańskich krajów i opowiadał, że jest pracownikiem budowlanym, że dobrze się ustawił, pracując w Afryce. Kto by pomyślał…

Zrzut ekranu 2015-03-08 o 15.07.28Wyczekiwaliśmy wiadomości o locie do Luandy i co chwila pojawiały się kolejne informacje. Najpierw opóźnienie o 30 minut, za chwilę godzina, potem kolejne pół godziny, aż w końcu: DELETED. Chciałem przygód z Afryką, to je mam – pomyślałem. No, ale samolot wystartował, jedynie z pewnym poślizgiem., a lot do Luandy trwał około pięciu godzin. W stolicy Angoli o godzinie 12:30 był tak niesamowity upał, że zamieniłem długie spodnie na krótkie spodenki i buty na japonki. Człowiek naszego prezydenta odebrał nas z międzynarodowego lotniska i przetransportował na krajowy port lotniczy. Po trzech godzinach mieliśmy ostatni już samolot, który miał nas dostarczyć do Lobito. Na lotnisku w Lobito czekała miejscowa ekipa przyjaciół trenera, a zarazem pracowników klubu – domyślcie się, jakiego koloru skóry – którzy przywitali nas bardzo serdecznie. Wrzuciliśmy nasze bagaże na pakę pickupa i ruszyliśmy w stronę domu, w którym będziemy mieszkać przez najbliższy rok.

Po drodze widziałem pierwsze malownicze obrazki: cudowne wysokie palmy, pola bananowców, czerwoną ziemię i małe domki na wzgórzach. Od razu można było z pewnością stwierdzić, że Angola kocha futbol. Za oknami auta widzieliśmy mnóstwo dzieci, młodzieży, a nawet dorosłych, którzy rozgrywali swoje mecze na piaszczystych boiskach, grając boso. Podczas krótkiej trasy było widać zmęczenie na twarzach wszystkich kompanów, ale i radość, dozę ciekawości czy ekscytację Czarnym Lądem. Bardzo łamanym portugalskim zapytałem naszego kierowcę, gdzie jest nasz stadion, a on bez zastanowienia skręcił gwałtownie na rondzie i po kilku minutach mogliśmy obejrzeć miejsce naszej codziennej pracy. W naszym nowym domu przywitał nas ochroniarz z karabinem na ramieniu. Hmm, czy faktycznie jest tutaj tak niebezpiecznie, że z kałachem musi chodzić? Czy to tylko podpucha? Dowiecie się tego w kolejnych odcinkach angolskiej opowieści.

Reklama

PRZECZYTAJ PIERWSZY ODCINEK TUTAJ

O godzinie 19:00 zakwaterowaliśmy się w pokojach domu naszego trenera – w tym przeznaczonym dla piłkarzy trwał jeszcze generalny remont. Powoli docierało do nas, że czeka nas wiele pracy związanej z aklimatyzacją, zmianą codziennych wieloletnich przyzwyczajeń, typu płukanie ust tylko wodą mineralną, kilkukrotnie częstsze mycie rąk, zwracanie uwagi na obecność w naszym pobliżu komarów, które przenoszą różne choroby, np. malarię. Podobno nie należy się nawet mocno dziwić obecnością dziesięciocentymetrowej jaszczurki w moim pokoju, w którym miałem spędzić pierwsza noc. No cóż, trzeba się mieć na baczności, bo chodzi o to, co w życiu najważniejsze – zdrowie. Trener nie dał nam też dużo czasu na aklimatyzację przed pierwszym treningiem, bo już na drugi dzień po 40 godzinach podróżny, niedługim śnie i zmianie temperatury o jakieś 40 stopni Celsjusza musieliśmy stawić się o 9.00 na zajęciach…

Zrzut ekranu 2015-03-08 o 15.08.15

Jakie pierwsze wrażenie? Jak ocena poziomu po pierwszych zajęciach? Czy trenowali tylko Angolczycy, a może piłkarze o jeszcze innych egzotycznych narodowościach? Tego i kolejnych wrażeń z Czarnego Lądu dostarczę Wam w kolejnym odcinku piłkarskiego serialu. Tymczasem zapraszam do obejrzenia zdjęć i zapoznania się z innymi sprawozdaniami mojej przygody na Facebooku – TUTAJ.

JACEK MAGDZIŃSKI

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...