Reklama

Jaga wyrzucona z oktagonu w ostatniej rundzie. Wicelider wyłoniony w MMA.

redakcja

Autor:redakcja

06 marca 2015, 23:01 • 4 min czytania 0 komentarzy

Zawodników na murawę wyprowadzają ring girls, plac gry ograniczony oktagonem, a do mikrofonów wrzeszczą Juras z Janiszem. Tak powinien przebiegać dzisiejszy mecz Lecha z Jagiellonią. Agresywność na poziomie Szkocji. Intensywność jak w Premier League. Poszkodowanych jak na froncie, ale w szpitalu zakończył tylko jeden – Lovrencsics, który stracił przytomność po kilkunastu minutach. Poza tym jatka, gonitwa, kopanina i walka, aż pęknie słabsza kość. I pękła. W 86. minucie. Najpierw fantastycznie przymierzył Douglas, potem niemal poprawił Kownacki, aż Tymiński znokautował Pawłowskiego i stempel z karnego przybił Kędziora. Lech ogrywa Jagiellonię, wyprzedza ją o dwa punkty i tyle samo oczek traci do Legii. Nowy wicelider wyłoniony po walce MMA.

Jaga wyrzucona z oktagonu w ostatniej rundzie. Wicelider wyłoniony w MMA.

Fart? Może do pewnego stopnia. Przez niemal cały mecz wyglądało to tak, jakby obie drużyny neutralizowały się nawzajem. Lech radził sobie z kontrami Jagiellonii. Jagiellonia nie dawała wjechać w pole karne Lechowi. Na pierwszy celny strzał musieliśmy czekać do 35. minuty, a i potem było ich stosunkowo niewiele. Dominowała walka wręcz i dziw bierze, że nikt nie zszedł z czerwoną. Świetnie, że akurat na takie spotkanie – przy tak antypiłkarskim nastawieniu obu drużyn – oddelegowano akurat Tomasza Musiała, bo gdyby sędziował ktoś delikatniejszy, np. taki Bartosz Frankowski, to mogłoby się zakończyć naruszeniem jego nietykalności cielesnej. Sam Sadajew był dziś kilkakrotnie bliski wybuchu, a i Linetty z Pazdanem nieraz się poskrobali.

Probierz – trzeba powiedzieć – zagrał va banque. Polski Guardiola tym razem – założenie swoją drogą całkiem słuszne – postanowił zabawić się w Mourinho i po prostu Kolejorza skasować. – Lech rozpoznany teraz, tylko czy dobrze. Element zaskoczenia w piłce jest ważny – napisał wczoraj na Twitterze szkoleniowiec Jagi i był bliski osiągnięcia celu, ale w końcu zginął od własnej broni. Douglas, widząc, że Madery i Tarasovsa nie da się sforsować, przymierzył, jak chciał i zakończył zabawę. To był właśnie mecz dla takich piłkarzy. Zdrowych harpaganów, którzy wytrzymają tempo, by – jak to się ładnie mówi – zrobić różnicę w kluczowym momencie. Kilku nie wytrzymało. Dzalamidze ledwie snuł się po boisku, Pawłowski przez większość czasu też był niewidoczny, a i udział Hamalainena – poza jedną stworzoną sytuacją – trudno było odnotować. Po obu stronach błyszczeli za to stoperzy, a sam fakt, że Kamiński daje radę nawet na takim poligonie, wiele mówi o postępie, jaki ten chłopak zrobił w ostatnich miesiącach.

– Brakuje nam instynktu killera. Takiego chłopskiego dobicia przeciwnika – stwierdził po meczu Probierz, przypominając swoje ulubione hasło: podrzucali, podrzucali, ale złapać zapomnieli. Jagiellonia przegrywa drugi mecz z rzędu, ale akurat patrząc na najbliższe kolejki optymizm jest całkiem wskazany. Najpierw Łęczna, potem Podbeskidzie, na koniec Wisła. Czyli co – futbol, antyfutbol, a na koniec miks?

JVSADOC

Reklama

Drugi mecz dał nam z kolei odpowiedź na dwa istotne pytania – po pierwsze dowiedzieliśmy się, że Ruch za Fornalika naprawdę idzie do przodu i wcale nie musi być głównym – obok Zawiszy – kandydatem do spadku, po drugie – Pogoń za Kociana stopniowo zaczyna się cofać. To w ogóle paradoks. Pamiętacie zagranicznego trenera, którego żegnano w tak pogrzebowych nastrojach jak Słowaka w Chorzowie? No, nie bardzo. Ostatnim – ale to już Polak – był chyba Ojrzyński. Mija kilka miesięcy i co się okazuje? Kocian znajduje zatrudnienie w Szczecinie, zastępuje wpędzającego drużynę w stagnację Wdowczyka i za moment mamy deja vu. Marazm. O ile remisy z Lechem czy beznadziejną Wisłą jeszcze jakoś – na siłę – Kociana bronią, o tyle drużynie z Janukiewiczem, Gollą, Robakiem i Murawskim nie przystoi przegrywać z Ruchem czy Łęczną. Będzie pierwszy trener, który wyleci z dwóch klubów w trakcie jednego sezonu? Zawsze apelujemy o rozsądek, ale tu może być gorąco…

Klucz do dzisiejszej porażki? Po pierwsze – bo taką kolejność należy w tym przypadku zachować – zjawiskowe akcje Ruchu. Najpierw petarda Babiarza, potem wymiana jak z La Liga duetu Kuświk-Starzyński. Tyle tylko że poza tymi dwoma popisami (i jeszcze jednym passem Starzyńskiego) „Niebiescy” wyglądali przeciętnie, a Pogoń – w czym główna zasługa Murawskiego – prezentowała się naprawdę przyjemnie. Mało tego – krytykowaliśmy chłopa z miliard razy, ale dziś nawet Janota w końcu wskoczył na taki level, jakiego oczekujemy. Przez dłuższe okresy był poza grą, ale jeden drybling i dwa podanka – miód. Dzięki tym pojedynczym przebłyskom dało się zrozumieć, dlaczego chłopak uchodził kiedyś za talent. Nie rozpędzamy się jednak z komplementami, bo doskonale wiecie, do czego Michał przyzwyczaił. Raczej do innej – powiedzmy – „powtarzalności”, ale na razie konkurencja w postaci Akahoshiego mu służy.

Drugi klucz do porażki Pogoni? Obrona jak z przedszkola. Rudol – 1995, Golla – 1992, Koj – 1993, Matynia – 1995. Na ławce doświadczony (choć ostatnio elektryczny) Hernani, a już w Lubinie bardzo przyzwoity Dąbrowski. Logika? Dziś chłopaki nie nadążali za Starzyńskim i Kuświkiem. W efekcie Pogoń od strefy spadkowej dzieli już zaledwie pięć punktów, czyli – w obliczu podziału oczek – tyle co nic. A Kuświk… Kuświk niech się do nas zgłosi po walizkę, którą wręczamy mu za MVP. Może się przydać, bo facet przerasta Ruch już od dłuższego czasu. Wiosną, panie Grzegorzu, czas na kolejny krok.

YippWdG

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...