Mecz Lecha z Cracovią miał odpowiedzieć na dwa istotne pytania. Mianowicie: czy Zaur Sadajew po pierwsze: ustabilizuje formę, po drugie: czy przestanie się w końcu kiwać i czy zdąży to zrobić zanim czwartkowa piłka po strzale Michała Kucharczyka doleci na Marsa. Odpowiedzi niestety nie ma. W Krakowie zobaczyliśmy dwa i pół celnego strzału, największe pole kartofli w ekstraklasie i oczywiście zero bramek.
Dla Cracovii to oczywiście dobry rezultat. Trzeci raz w tym sezonie piłkarze Podolińskiego kończą mecz z jednym punktem, w końcu zagrali na zero z tyłu, ale jeśli mielibyśmy być szczerzy to dużą rolę odegrała dzisiaj murawa. Niby ten temat wraca jak bumerang: kilka innych zespołów ekstraklasy też ma krety na boisku, ale na Kałuży coraz wyżej podwyższają poprzeczkę absurdu.
Znowu trzeba napisać, że wygląda to tak jakby Janusz Filipiak zrobił na murawie drift swoim rolls-royce’m. Jak chcecie możecie dopisać kolejne domysły. Uroczo wyglądał obrazek w przerwie meczu, gdy panowie w gumiakach ugniatali kępki trawy – nie wiemy tylko po co, bo w piętnaście minut zrobili mniej więcej tyle, ile Jendrisek pod bramką Lecha. Słowak zaczął dziś mecz od ławki (ciekawe, czy zadzwonił wcześniej do Raula), a potem zrobił stempel na rywalu (“to jest czerwona kartka!”) i wykonał dwa najgorsze strzały w meczu, jeden z cyklu „umiem kopnąć dalej niż Kucharczyk”.
No właśnie, strzały. Można szukać pozytywów w tym meczu i chwalić obrońców (dośrodkowanie Kędziory przy strzale Sadajewa w poprzeczkę – klasa), ale generalnie był to marny popis sił ofensywnych obu drużyn. Cracovię można jeszcze zrozumieć, ale po Lechu spodziewaliśmy się więcej. Raz bramce Pilarza zagroził Djoum, w drugiej połowie na strzał zdecydował się Lovrencics, a poza tym przez długi czas oglądaliśmy zwyczajną grę na oślep, w której znowu irytował Sadajew.
Dziwnie układają się losy Czeczena. W grudniu zaliczył świetny mecz z Wisłą, potem dramatycznie zaprezentował się przeciwko Lechii (pamiętne pudło), tydzień temu był najlepszy w meczu z Ruchem, a dzisiaj znowu te same kiwki, przetrzymywanie piłki i ogólnie beznadzieja. Niby Maciej Skorża mówi, że facet robi mentalny postęp, że w końcu nauczył się współpracować z kolegami, ale dzisiaj tego nie widzieliśmy. Podejmował złe wybory. Błądził. W najważniejszym momencie meczu trafił w poprzeczkę. W ogóle Lech ma z tymi słupkami jakiś problem, bo – jak wyliczył portal Ekstrastats – tylko Jagiellonia dorównuje mu pod względem tak częstego obijania bramki.