Podepczemy dziś kilka legend. Pewnie będziecie się kłócić, ale to tylko krótki ranking i przypomnienie jak często w piłce patrzymy przez różowe okulary. Podniecamy się legendami z lat 80., gdy często bilanse tych legend naniesione na dzisiejsze czasy są… średnie. W takiej erze żyjemy. Cristiano Ronaldo potrafi strzelić w dwóch meczach tyle goli, co kiedyś Kevin Keegan przez cały sezon. Wypisaliśmy osiem nazwisk, w komentarzach możecie dopisywać kolejne.
8. Kevin Keegan
Pierwszy angielski Superstar. Trzy mistrzostwa Anglii, sukcesy w Niemczech, triumfował nawet w Europie, ale gdyby zagłębić się w jego karierę, to mamy mocną sinusoidę. Słabo wyglądają dorobki 10-12 bramek przy czterdziestu paru meczach na sezon. Ale nawet nie o to nam przy Keeganie chodzi. Główny zarzut: Złota Piłka w 1978 roku, kiedy tak naprawdę niczego nie wygrał. Nie pojechał na mundial, HSV zajęło dziesiąte miejsce, a on strzelił sześć goli. Powtórzmy: SZEŚĆ goli. To tyle, ile Cristiano Ronaldo albo Messi potrafią pyknąć w dwóch meczach, przy dobrych wiatrach nawet w tydzień.
7. Juan Sebastian Veron
Wybitny na przełomie wieków, kiedy wygrywał z Lazio mistrzostwo, strzelił w sezonie 8 goli i zaliczył sporo asyst. Potem tej wyimaginowanej wielkości Verona nie widzieliśmy ani w kolejnych klubach, ani w reprezentacji. Miał duże nazwisko, podtrzymywane w świadomości kibiców przez wiele lat choć w Manchesterze okazał się niewypałem (42 mln euro za transfer), a przygodę z Chelsea zakończył siedmioma meczami i jedną bramką (21 mln). Zastanówcie się: co to w dzisiejszych realiach jest jedna bramka? Przypomnijcie sobie jego grę w Interze. Wiadomo, że nie można sprowadzać wszystkiego do bramek, ale Veron kojarzy nam się z mocną grą w kratkę, co przy obecności na liście 125 Pelego lekko się kłóci.
6. David Beckham
Chris Waddle powiedział kiedyś: można by zrobić listę najlepszych piłkarzy w historii Premier League i Beckham nie byłby nawet w pierwszym tysiącu. Nie będziemy na siłę mówić, że to prawda, bo Anglik sześć razy wygrał mistrzostwo Anglii i zaliczył 115 meczów w reprezentacji Anglii, ale chyba nikogo nie zdziwimy, jeśli napiszemy, że wykreowany przez media image zawsze był kilka razy większy niż jego wartość piłkarska. W Realu strzelał 3-4 gole na sezon, notował asysty – jasne, ale porównajcie go z pierwszym lepszym pomocnikiem Królewskich z dzisiejszych czasów i zobaczycie różnicę. Beckham był wybitny w jednym elemencie gry, gola z Grecją strzelił absolutnie zjawiskowego, ale piłkarzem był… dobrym. I tylko dobrym. W historii futbolu było dziesiątki albo setki lepszych. Nie każdy jednak jednak wyprodukował własne perfumy i doczekał się łatki celebryty.
5. Juan Roman Riquelme
Lekko teraz namieszamy w kościele Juana Romana. Doceniamy uwielbienie dla tych futbolowych pieszczot, ale trzeba jednak spojrzeć wprawdzie w oczy: kółeczka kółeczkami, ale nie był Riquelme piłkarzem, który pchał drużyny do przodu. Przepaść między uwielbieniem a faktyczną wartością dodaną mamy tutaj ogromną. Riquelme został wykreowany na kosmicznego zawodnika, taki był popyt, ale podaż raczej za tym nie poszła. W Barcelonie 30 meczów i 3 gole. Czy to jest poważny dorobek? Różnicę między nim, a Ronaldinho pokazują sukcesy kluby. Riquelme w lidera zamienił się w Villarreal, ale choć drużyna grała wtedy wysoko w Lidze Mistrzów, wciąż była jednak drużyną spoza wielkiego świata. Kibice pokochali tę dziesiątkę, ale to raczej miłość ślepa. Triumf poezji nad prozą, co widać zresztą na przykładzie reprezentacji.
4. Nicolas Anelka
Ktoś ten jego rekord pobił, chyba Zlatan, ale i tak pod względem wydanych pieniędzy na transfery, Anelka trzymał się absurdalnie długo. Ktoś kiedyś idealnie go podsumował: facet, który oszukał świat. Grał w najlepszych klubach, wędrował za wielkie pieniądze, od siebie dawał niewiele, no chyba, że zaczniemy wszystko liczyć w kłopotach. Tych nigdy wokół niego nie brakowało. Taka to właśnie jest kariera Anelki. Tak naprawdę wyszedł mu tylko sezon 98/99, został wybrany najlepszym młodym piłkarzem Premier League, a potem bujał się na nazwisku. W wywiadach opowiadał, że jest lepszy od Henry’ego i Trezeguet, a na mundial w 1998 jakoś nie pojechał. Niby zagrał w kadrze aż 69 razy, ale strzelał średnio w co piątym meczu. 2 gole w Realu Madryt, 4 w Liverpoolu, zabawne, że jeszcze niedawno dał się na jego usługi nabrać Juventus, wypożyczając Francuza z Shanghaiu. Miał przebłyski w Chelsea i Manchesterze City, ale nigdy nie stał się pierwszoplanową postacią. Taką na miarę sławy, jaką wykreowały mu media.
3. Roger Milla
Nazwisko znane na cały świat. Każdy kojarzy tę historię, jak ściągnięty z emerytury 38-latek strzelał na mundialu gole dla Kamerunu, a potem odprawiał te swoje słynne tańce wokół chorągiewki. W Afryce do dziś ma za to szacunek. Został tam nawet wybrany najlepszym piłkarzem ubiegłego wieku. Ale teraz pomyślcie, co by było, gdyby on jednak z tej emerytury nie wrócił? Smażyłby się na plaży, nie zaliczył mundialu, skończyłby jako totalny przeciętniak. Solidny piłkarz europejskiej klasy, bez obecności na liście 125 najlepszych piłkarzy w historii według Pelego. Niby 102 mecze dla Kamerunu to ogromny bagaż, ale jakim zespołem w latach 70. i 80 był Kamerun? Milla w Europie grał w Valenciennes, ale siedział głównie na ławce. W Monaco strzelił dwa gole i dopiero w Bastii, Saint-Etienne i Montpellier zaliczył dobre statystyki, choć średnia 9 bramek na sezon szału nie robi. Lepsi w Afryce byli Weah i Abedi Pele. Drogba, Eto’o… Można jeszcze tę wyliczankę pociągnąć. Nie ma nawet sensu zestawiać klubów, w jakich grali lub grają. Dorobków bramkowych też wypisywać nie będziemy.
2. Carlos Valderrama
Pisaliśmy o nim w trakcie mundialu. Facet w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” nie mógł przeboleć, że nie jest już w Kolumbii największy. Wkurzał się na pytania o następców, ewidentnie gryzło go to jakimi zawodnikami stali się Falcao albo James Rodriguez. Porównajcie sobie zresztą te postaci. Valderama przy tej dwójce to przeciętniak, facet z głupią czupryną. W życiu wygrał tylko Puchar Francji z Montpellier i strzelił jednego gola dla Realu Valladolid. Fajnie wygląda na Youtubie i pomniku w Santa Marta, a tak poza tym – dramat. Wiadomo, że dzisiaj łatwiej jest zaistnieć w Europie, ale to, że połowa składu Kolumbii go pod tym względem deklasuje, nie jest przypadkiem.
1. Stanley Matthews
Anglicy pasowali go na rycerza, Francuzi dali Złotą Piłkę, ale mamy wrażenie – wielu angielskich dziennikarzy zresztą też – że za dużo w tym legendy, a za mało piłkarza. Przynajmniej nie takiego, na jakiego Matthews jest kreowany. Wyspiarze znani są z tego, że wmawiają światu swą wielkość. Najchętniej postawiliby Matthewsa na tej samej półce, co Maradona i Pele, a przecież facet nie zbudował pomnika wybitnymi sukcesami, czy niesamowitymi statystykami. On zasłynął tym, że był… stary. Ostatni mecz grał bodaj jako 70-latek. Złotą Piłkę dostał, gdy miał… 41. Czyli bardziej nagroda za wytrwałość niż faktyczne osiągnięcia. Zerknijcie zresztą, jak wyglądały jego sezony. W latach 48 – 51 strzelił jednego gola. W reprezentacji passę bez bramki ciągnął przez sześć lat. Czarodziej dryblingu? Pewnie tak. Ale gdyby wkleić go w dzisiejsze czasy, miałby facet problem. W 80 procent sezonów nie strzelił więcej niż 5 bramek. Nigdy nie wygrał mistrzostwa Anglii. Dwa występy na mundialu zakończyły się klęską Anglików.