„Gdybym urodził się 10 lat wcześniej, wymyśliłbym internet” – wiesz, kto jest autorem tego zdania?
No?
Podobno ty.
Bez przesady. Miałem jedynie skromny udział we współtworzeniu piłkarskiego internetu w Polsce. Kiedy w 1996 roku ruszyłem ze stroną Mogiel.net, w naszym internecie nie dało się poczytać o piłce. Były jedynie cztery strony klubowe – Legia, Śląsk, Stomil i Widzew – i to robione przez osoby z zagranicy. Chodziłem jeszcze do liceum, zafascynowałem się internetem i znalazłem witrynę RSSSF.com, która gromadziła statystyki lig europejskich. Uznałem, że skoro sam w domu stworzyłem sporą bazę, to może warto – jako pierwsza osoba w Polsce – pokazać ją światu. Tak zrobiłem. Stworzyłem bardzo prostą stronę. Prostą, ale na tamte czasy normalną. Wtedy internet tak właśnie wyglądał.
Jak wyglądała ta baza?
Od dziecka tworzyłem różne zapiski, a gdy weszły do użycia komputery, uznałem, że trzeba je tam przenieść. Napisałem program – wtedy nie było jeszcze baz danych w dzisiejszym rozumieniu tego słowa – który pozwolił te dane gromadzić i wypluć na stronę WWW. Zbierałem archiwalne informacje o Ekstraklasie, pełne raporty meczowe, a od 1996 roku zacząłem to stopniowo wrzucać do internetu, do którego miałem zresztą dostęp tylko w liceum, włączonym do programu „internet dla szkół”. W domu mogłem o tym pomarzyć. Kiedy chciałem zaktualizować stronę, mogłem to zrobić albo po lekcjach, albo… Nasz informatyk mieszkał koło liceum, przychodziłem do niego po klucze do pracowni, wchodziłem, aktualizowałem i wracałem.
Przez okno się nie włamywałeś?
Nie. W międzyczasie pojawiały się pierwsze kafejki internetowe – w Warszawie było ich raptem kilka – a w 1997 roku łączyłem się z domu przez modem ze znanym numerem 0-202122. To było fascynujące. Wcześniej mieliśmy jedynie telewizję, telegazetę, ewentualnie prasę. W końcu dało się przeczytać bieżące informacje na komputerze. Nie było jednak jeszcze Google’a, więc znalezienie kontentu sportowego graniczyło z cudem. Można było się poruszać tylko w ten sposób, że ktoś coś podlinkował u siebie, kliknąłeś i szedłeś dalej.
Kiedy nastąpił przełom?
Chyba przy okazji wejścia Google’a. Wcześniejsze wyszukiwarki – Infoseek, Altavista czy Yahoo – też jakoś działały, ale jak przed rokiem sprawdziłem, czy Altavista jeszcze istnieje, to się załamałem. Strasznie toporna w porównaniu z Google’em. W tych czasach nie znaliśmy żadnych adresów. Człowiek był zielony. Wchodził do internetu i próbował szukać informacji. W takich warunkach powstawała Mogiel.net.
A 90minut.pl?
Byłem na grupie usernetowej rec.sport.pilka-nozna, gdzie poznałem Maćka Kusinę. Podczas zlotu naszej ekipy w Krakowie doszliśmy do wniosku, że odpalamy ten projekt. Sam pomysł krążył od dłuższego czasu, ale tam mieliśmy okazję pogadać dłużej i konkretniej. Długo odkładaliśmy start. Zależało nam, by dopracować stronę do poziomu przynajmniej dobrego, pracowaliśmy nad szczegółami… Wlokło się to z półtora roku. Przez jakiś czas – zanim przedsięwzięcie stało się komercyjne – musiałem też korzystać z serwera na uczelni.
W jaki sposób ludzie mogli do was trafić w tamtych czasach?
Zalinkowało nas u siebie RSSSF, czyli największa strona piłkarska w internecie. Przez wyszukiwarkę nie było łatwo. Mieliśmy też kilku zaprzyjaźnionych webmasterów z klubowych serwisów, z którymi umówiliśmy się na wspólne reklamowanie. W styczniu 2003 pomyślałem, że fajnie byłoby mieć 2 tysiące użytkowników dziennie. Przyrost był jednak ogromny. Wręcz nie chciał się zatrzymać. Ustabilizowało się jakieś półtora roku później na poziomie 300 tysięcy. Od tamtej pory wzrost jest stabilny. Dziś utrzymuje się ok. pół miliona.
Czym się wtedy zajmowałeś? Pracowałeś?
Studiowałem informatykę, podejmowałem chałtury z tym związane, ale widziałem, że to nie dla mnie. Pracowałem gdzieś miesiąc i rezygnowałem. Bawiłem się też w dziennikarstwo, którego poważnym dziennikarstwem bym jednak nie nazywał. Zaliczyłem epizody w różnych redakcjach, ale to też nie przypadło mi do gustu. Praca typowo dziennikarska mnie nie kręci. Jako czytelnika – jak najbardziej, jako twórcę – zupełnie nie. Przez kilka lat pisałem do „Naszej Legii”, do której trafiłem w dość zabawny sposób. Robert Piątek wydawał w połowie lat 90-tych tzw. „Informatory Piłkarskie”, coś w rodzaju skarbów kibica. Wykorzystywał tam dane z mojej strony, ale nawet nie zamieszczał źródła. Denerwowało mnie to, w końcu do niego zadzwoniłem i – by załagodzić spór – zaproponował mi pracę w „NL”. Zajmowałem się statystykami i relacjami, ale wywiady też się zdarzały. Np. z Andrzejem Strejlauem po jego powrocie z Szanghaju. Wypisałem sobie – pamiętam – 10 pytań na kartce, zadałem pierwsze o Chiny i miałem tyle materiału, że nie musiałem się już odzywać. W tym jednym pytaniu opowiedział zresztą o wszystkim, co mnie interesowało. Wystarczyło położyć dyktafon, a dopiero potem – już przy spisywaniu – dostawić parę pytań, żeby się lepiej czytało. Sam widzisz – nie było żadnych wiekopomnych dzieł mojego autorstwa.
Podobno miałeś w redakcji spięcie z jednym z kolegów.
Nagrałem na dyktafon jakiś wywiad, nie zdążyłem go spisać, wyszedłem z redakcji, ale zapomniałem zabrać ze sobą. Wracam, patrzę, a taśma rozwieszona po całej redakcji. Rzeczywiście, wybuchłem. Skończyło się przepychanką, po czym na spokojnie mi powiedzieli: „Mogiel, tu jest twoja kaseta”. Przeprosiłem, ale dopiero później. Wtedy miałem dość wszystkiego.
To musiały być też niewdzięczne czasy dla statystyków. Domyślam się, że często zdarzały się takie sytuacje, jak ta, którą opisywał Andrzej Iwan, jeszcze z lat 80. Dziennikarz dzwonił zapytać, kto strzelił w niższej lidze lub w juniorach, dostawał nazwisko 60-letniego kierownika i na koniec sezonu kierownik był królem strzelców rozgrywek.
Gdy jedna z lokalnych gazet na Mazowszu nie znała strzelców z meczu, wpisywała najbardziej prawdopodobnych i najbardziej prawdopodobne według redaktora minuty. Potem mieliśmy na 90minut zagadkę. Bo która wersja jest prawidłowa? My mamy taką, oni taką. Kto ma rację? Po jakimś czasie przekonaliśmy się o ich sposobie działania i przestaliśmy się przejmować tymi rozbieżnościami. To były zabawne czasy, ale początkowo traktowałem nasz serwis całkowicie jako zabawę. Potem przekonaliśmy się, że da się na tym zarobić i jakoś ruszyło. Wcześniej szaleństwem byłoby pomyśleć, że internet przyniesie nam pieniądze.
Nie sądziłeś mimo wszystko, że wraz z rozwojem internetu taka strona będzie coraz bardziej potrzebna i w końcu zaczniesz zarabiać?
Nie sądziłem, że stanie się to tak błyskawicznie. Szybkość rozwoju internetu mnie zszokowała. Kiedy instalowałem w domu modem, nie mogłem nawet pomarzyć, że kiedykolwiek będę miał w domu stałe łącze. Jakiś hardcore. Pierwsze pieniądze z 90minut przyszły po jakichś dwóch latach. Podpisaliśmy umowę z siecią IDMnet, która obsługuje nas do dziś. Pewnie dałoby się wiele rzeczy poprawić, ale poza reklamą typu display trudno nam znaleźć dodatkowe metody zdobywania przychodów.
Narzekałeś niedawno na prawodawstwo, jeśli chodzi o reklamy.
Przed wejściem ustawy antyhazardowej bukmacherzy byli bardzo zainteresowani polskim rynkiem. Reklama reklamą, to dalszy krok – chciałbym, żeby po prostu wróciła normalność. Żeby w ogóle można było grać u bukmachera. Do podziemia zepchnięto też poker – jedyne sensowne turnieje, które moglibyśmy zorganizować, byłyby dziś nielegalne. Te w kasynach nie mają sensu ze względu na podatek.
Minister Kapica zablokował cię już na Twitterze?
Nie. Minister Kapica ma niewdzięczną rolę. Doskonale wie, że broni przegranej sprawy, ale skoro wyznaczono mu taką funkcję, to nie ma wyjścia. Wolałbym, gdyby powiedział uczciwie: „ustawa jest wadliwa, ale póki funkcjonuje, muszę ją respektować. Sam się nie zgadzam z jej zapisami, ale nie mam na to wpływu”.
Żaden polityk tak nie powie.
„Pracujemy nad zmianą i liczymy, że nowelizacja przyjdzie jak najszybciej”.
Myślisz, że dziennikarze, szczególnie sportowi, popierający ministra Kapicę też się z tą ustawą nie zgadzają, biorąc pod uwagę, jak wiele traci piłka, ale przytakują, by cały czas pozostawać na kontrze?
Zauważyłem, że wiele osób ustawiło się na kontrę do Zbigniewa Bońka dla zasady. Nie trzeba szukać daleko: wczoraj zapadła decyzja o organizacji Młodzieżowych Mistrzostw Europy, a na Twitterze nagonka. Dlaczego nie Kraków? Zamiast się cieszyć, że dostaliśmy fajną imprezę, okazało się, że Boniek jest winny temu, że Kraków nie zgłosił kandydatury. Naprawdę, czasem nie jestem w stanie zrozumieć, o co chodzi. Czasem, gdy widzę, że ktoś pisze coś głupiego, to reaguję, choć z niektórymi nie warto dyskutować, bo zawsze się to kończy karczemną awanturą i nikt nikogo nie przekona. Niekiedy jednak aż ciężko wytrzymać. Temat bukmacherki to od początku do końca strzał w stopę. To oczywiste, dlaczego wprowadzono tę ustawę. Trzeba było zatuszować aferę. Teraz istota ustawy jest czysto podatkowa. Państwo chciałoby zebrać wpływy od bukmacherów z tytułu podatków. Moim zdaniem ta metoda jest dobra. Można byłoby wprowadzić przepisy zachęcające firmy z tej branży do wejścia na nasz rynek np. według modelu duńskiego. Środowisko pokerowe w stu procentach popiera ten system. W ostatnich dniach toczono nawet rozmowy z panem Jarosławem Nenemanem, który wszedł do ministerstwa i jest bardziej otwarty na dialog. Przedstawiciele środowiska pokerowego twierdzą, że rozmowa z nim dała nadzieję na przyszłość.
Śmieszy cię, że w ogóle toczy się dyskusja, czy ustawa antyhazardowa ma sens?
Dyskusja w środowisku sportowym wynika tylko z tego, że Boniek jest twarzą firmy bukmacherskiej. Co ciekawe, Mateuszowi Borkowi, który robi to samo, jakoś się nie dostaje. W prezesa łatwiej uderzyć. Szkoda, że funkcjonuje to na zasadzie: „szukajmy paragrafu na Bońka, a w końcu znajdziemy”. Nie znajdą, bo wszystko jest zgodne z przepisami. Bądźmy szczerzy – nie chodzi tu o żadne uzależnienie od hazardu, tylko typowo polskie wojenki piłkarskie. Szkoda, że przy okazji ucierpiał poker.
Grasz?
Grywam rekreacyjnie raz w miesiącu w turniejach. Oczywiście tych legalnych (uśmiech).
Masz chyba do tego głowę.
Żeby zostać zawodowym graczem, trzeba mieć mnóstwo czasu.
Właściciel dużego portalu go nie ma?
Mylne wrażenie. Zawodowi gracze poświęcają na pokera całe życie. Wbrew temu, co się sądzi, nie jest to gra losowa. Trening do profesjonalnego pokera jest bardzo wyczerpujący. Analiza rozdań, szacowanie prawdopodobieństw, zakresy rąk, analiza błędów, wielkie podparcie matematyki plus czytanie mowy ciała przeciwnika i podejmowanie trudnych decyzji w stresujących sytuacjach. Może i mógłbym podołać na jakimś poziomie, ale musiałbym po pierwsze osiągać sukcesy w pokerze rekreacyjnym, po drugie – zmienić cały tryb życia. Musiałbym zrezygnować z 90minut.
Ile czasu poświęcasz na serwis?
W tym okresie – styczeń-luty – do 14 godzin dziennie. Informujemy o wszystkich sparingach, przymiarkach czy testach, a kluby wiele informacji utajniają. Musimy stanąć na głowie, by skompletować pełne dane, kto zagrał w danym sparingu lub kto był testowany. Piotrek Kucza, fotoreporter, ma zresztą taką metodę działania, że kiedy jedzie na obóz, to zawsze aktualizuje bazę według najnowszych zdjęć. Dorzucając jednak do niej starsze fotki, często do mnie dzwoni i mówi: „ty, ale ten Litwin w sparingu Lechii z 2010 roku grał z numerem 53, a nie 59”. Co zrobić? Trzeba siąść i poprawić. Kiedyś Okocimski utajnił dane wszystkich testowanych w sparingu, ale wrzucił fotoreportaż. Wzięli piłkarzy od I do III ligi, zrobiliśmy mini kolegium redakcyjne, przeglądaliśmy te wszystkie zdjęcia i szukaliśmy punktów zaczepienia. Ktoś kogoś skojarzył, ktoś zauważył na spodniach znaczek poprzedniego klubu… Udało nam się odgadnąć prawie wszystkich. Sami zawodnicy często nam pomagają, ale na ogół sparingi klubów z niższych lig to zwykłe castingi. Przyjeżdżają ludzie, których nikt nie zna.
Kluby generalnie idą wam na rękę?
Generalnie tak, ale jest kilka, które od lat nie współpracują z żadnymi mediami. Nie podają danych ze sparingu ani nam, ani lokalnym gazetom. Dla mnie to kuriozum. Gdybym zasiadał w zarządzie klubu, chciałbym, by pisano o nas jak najwięcej. To przecież zachęci kibiców i przyciągnie sponsorów. Jeżeli o klubie z II ligi nie pojawi się zimą ani jeden artykuł i ani jedna wzmianka, że ktoś przyszedł, ktoś odszedł lub „mamy nadzieję na walkę”, to ludzie zapomną o jego istnieniu i nie przyjdą wiosną na mecz. Strzelanie w stopę. Mentalność z poprzedniej epoki.
Kto tak postępuje?
Nie chcę nikogo zrażać do siebie.
Skoro i tak nie współpracują…
Chodzi głównie o kluby z Małopolski. Nie tylko Ryszard Niemiec ma tam podejście starej daty. Ale to wyjątki. O Sandecji Nowy Sącz nie powiem złego słowa – oni podchodzą do współpracy z prasą profesjonalnie. Bywa też tak, że same kluby chcą pomóc, ale… nie do końca wiedzą, kogo testują. Czasem ktoś usłyszy imię, ale co mi da samo „Żenia”? Będę szukał wszystkich Jewgienijów z Ukrainy i Białorusi? Może trafię, może nie. Mnóstwo kłopotów sprawiła nam też brazylijska Pogoń. Większość tych piłkarzy była totalnymi anonimami, a trzeba było kompletować ich sylwetki. Nie zawsze Sambafoot.com wystarczało. O, pamiętam nawet twój wywiad z Rubenem Jurado, który się wyparł, że Sevilla wypożyczyła go do jakiegoś klubu. I co mam zrobić, skoro widziałem relacje prasowe z jego występów? Może zapomniał? Może jego kariera jest tak bogata, że pewne fakty uciekły mu z głowy? Duża część naszej działalności – ukryta przed oczami czytelników – to właśnie kompletowanie sylwetek piłkarzy z niższych lig. W większości gra tam młodzież, z którą nie ma problemu, ale co jeśli nagle pojawia się starszy zawodnik, któremu sami musimy przypominać, gdzie występował?
„Dzień dobry, tu Paweł Mogielnicki z 90minut.pl. Pamięta pan, gdzie pan grał w 2001 roku?”.
Aż tak może nie. Bazujemy na archiwach prasowych i internetowych, dopiero później korzystamy z mediów społecznościowych, głównie po to, by coś zweryfikować. Dzwoniłem w dziwniejszych sprawach. Kiedy Odra Wodzisław grała w Pucharze Intertoto na Białorusi, to z meczu nie dotarła żadna relacja ani nawet wynik. Maciek Kusina musiał tam zatelefonować i poprosić panią sekretarkę z Mińska o informację. Dzisiaj to nie do pomyślenia.
Pamiętam też, że coś ci się nie zgadzało w życiorysie Deleu, który zaliczył całą masę klubów, zanim trafił do Polski.
Jeżeli zawodnik jest kompletnie nieznany i nie da się dotrzeć do pewnych informacji, to musimy dać mu wiarę. Staramy się raczej jednak nie polegać na informacjach od piłkarzy. Mają słabą pamięć, mieszają im się sezony albo coś sobie dośpiewują. Zawodnik, który np. grał całe życie w juniorach Górnika, idzie do Nadwiślana Góra i będzie próbował ci wciskać, że w Zabrzu zawsze trenował z pierwszym składem, ale nie dali mu szansy. Niektórzy lubią sobie podkręcić karierę, ale rzadko spotykamy wyjątkowo bezczelnych. Częściej mieszają się lata gry.
Zdarzają się telefony w stylu „dodaj mnie do bazy”?
Telefony nie, ale maile tak. Zdarzają się też maile z prośbą o usunięcie z bazy, bo komuś znudziła się gra w piłkę i nie chce mieć z tym nic wspólnego. Dziś dostaliśmy wiadomość od zawodnika, który serdecznie prosi, by go skasować, bo toczy spór z ubezpieczalnią. Mogę się mylić, ale podejrzewam, że ten pan zamierza wyłudzić odszkodowanie i nie chce, by wypłynęło, że jakiegoś urazu doznał na boisku.
Usuniecie?
Oczywiście, że nie. Ludzie mają bujną wyobraźnię.
A co z tą Pogonią, bo uciekliśmy od tematu?
Przebiegiem karier obcokrajowców zajmuje się raczej Maciek Kusina. Ma lepszą smykałkę i zna więcej języków. Jakoś jednak udało się to wszystko pozbierać. Mamy dostęp do takich serwisów, o istnieniu których ludzie nie mają pojęcia. Czasem ci taki wpadnie przy szperaniu w Google’u. Znaleźliśmy np. stronę gościa, który nazywa się Frantisek Kopecky i zgromadził dorobki piłkarzy czeskiej ekstraklasy z ostatnich 15 lat. Kto, kiedy, w jakim klubie, ile meczów, ile bramek… Często korzystaliśmy z jego danych, choć sama witryna wizualnie przypomina Mogiel.net.
Które rejony są najtrudniejsze do uzupełnienia? Afryka, Azja? Małopolska?
Mówiąc serio – „Dziennik Polski” zawsze był kopalnią informacji. Teraz trochę się to pogorszyło, bo prasa – wiadomo – dogorywa i dział sportowy mocno tam podupadł, ale i tak są nieźli. Najtrudniejsza jest Azja daleko-wschodnia. Do tej pory nie mogę znaleźć, kiedy Suwon Samsung dokładnie gra sparingi z Zawiszą i Lechią. Trudne są też wszystkie kraje arabskie. Mieliśmy kiedyś człowieka, który znał ten język i było łatwiej, ale niestety internet arabski nie skupia się na zestawieniach statystycznych. Nie mają tam zapału dokumentalistycznego. Łatwo się natomiast wyszukuje informacji w Rosji, na Ukrainie i Białorusi. Tam baza statystyczna jest olbrzymia. Inny alfabet ułatwia też szukanie konkretnych informacji o zawodniku na lokalnych stronach, bo nie muszę się przedzierać przez 150 polskich newsów.
Naprawdę sam musisz się tym wszystkim zajmować po tylu latach od założenia tak dużej strony?
Nawet kiedy jestem na krótkim wyjeździe, aż mnie nosi, żeby sprawdzić, co się dzieje. Wpada news, patrzę, kurde, literówka! I od razu dzwonię. Tak to wygląda – muszę trzymać rękę na pulsie. To wciąga jak narkotyk. Dlatego dziś się umówiliśmy na 21:00.
Gdybyś komuś oddelegował te zadania…
… byłoby gorzej. Na pewno. Kiedy nie ma w redakcji mnie lub Maciejki, to…
W „redakcji”.
No tak, redakcja jest wirtualna. Wszyscy znajdują się w różnych zakątkach kraju i komunikujemy się przez czata.
Imprezy integracyjne?
Ciężko. Musielibyśmy wyłączyć serwis, a nie ma takich dni w roku, żeby zupełnie nic się nie działo.
Wakacjami są dla ciebie wyjazdy z Legią?
W pewnym sensie tak, choć oczywiście tam pracuję. Nie ukrywam, że jestem z Warszawy, chodziłem na Legię jako dzieciak i kibicuję temu klubowi. Sam nie uważam siebie za dziennikarza, ale dziwi mnie, że dziennikarze tak bardzo wzbraniają się przed przyznaniem, komu kibicują. Nie oszukujmy się – większość albo trzyma, albo trzymała kciuki za jakiś klub. Za dwa dni zresztą ruszam do Hiszpanii, gdzie obejrzę sparingi Legii, Lechii i Zawiszy. Czy to wakacje? Przyjemne z pożytecznym. Nie muszę tam lecieć. Żaden to zysk dla serwisu – bardziej opłaca się kogoś wysłać do Stróż – ale jadę tam bardziej prywatnie, a oglądanie sparingów polskich drużyn to sama przyjemność.
Uprzykrzasz tylko życie sędziom…
Bo nazwisk sędziów nikt nie podaje i jeżeli sam ich nie odpytam, to nie będę miał kompletu informacji z meczu. Ale oni się cieszą, że ktoś w ogóle odnotował ich obecność. Raz – pamiętam – podszedłem na sparingu do zawodnika i zapytałem, jak się nazywa. On odpowiada, że zapomniał. Podejrzewałem, że to Dawid Klepczyński, ale nie miałem pewności. Często piłkarze ukrywają swoje personalia w sparingach, bo nie mają zwolnienia z klubu macierzystego, a chcą grać. Trenerom nie dziwię się, że się boją, bo – broń Boże! – przecież zaraz im Real albo Barcelona podkupi gracza na sparingu w Chojnicach. Kiedyś miałem ciekawą sytuację w Ząbkach. Dolcan testował kilkunastu zawodników, ale trener Sasal nie chciał mi podać nazwisk. Zacząłem więc szukać sam. Podpytałem rezerwowych, samych piłkarzy i koniec końców brakowało mi tylko jednego. Triumfalnie podszedłem do Sasala i powiedziałem: „Wie pan co, nie mam jeszcze tego prawego obrońcy”. Spojrzał na moją kartkę, ale był zawzięty. Nazwiska nie podał. Różnie bywa. Czasem prezes każe utajniać, czasem trener powie wbrew prezesowi…
A jak postąpiłeś z Mouhamadou Traore, który podawał, że urodził się w 1986 roku, po czym dość skutecznie udowodniono mu, że jednak w 1982 – którą datę podałeś?
U nas jest 1982. Kibice Wisły odkryli na forum, że gość, który nazywa się tak samo, pochodzi z tego samego kraju, identycznie wygląda i urodził się – dziwnym zbiegiem okoliczności – tego samego dnia oraz miesiąca, był kilka lat wcześniej na testach. Nie zgadzał się tylko rok urodzenia. Mouhamadou Traore to senegalski Jan Kowalski – może istnieć milion takich osób, ale w aż taki zbieg okoliczności nie wierzę. Zależy nam na podawaniu prawidłowych danych. Duże problemy są też z zapisywaniem kontrowersyjnych bramek. Żelek Żyżyński chyba nigdy mi nie wybaczy, że jedno trafienie „zabraliśmy” Dariuszowi Jareckiemu, a zapisaliśmy Tomaszowi Frankowskiemu. Pewnie uważa, że Frankowski i tak ma już dużo i po co mu jeszcze jedna (śmiech). A tak poważnie, to Żelek sądzi, że lekkie trącenie jej przez Frankowskiego nie miało już wpływu. Zgadzam się, bramka i tak by była, ale musimy trzymać się naszych własnych, ale ścisłych reguł, żeby statystyki nam się nie „rozjechały”. Czasami czytelnicy do nas piszą, że „przecież arbiter zapisał w protokole”, ale co nas obchodzi protokół? Liczy się stan faktyczny. Jeśli sędzia się pomylił, to niech piszą do sędziego, żeby sobie poprawił. Tak samo jak z datami urodzin – jeżeli ktoś się pomylił wpisując datę urodzenia do paszportu, to dlaczego mamy powielać ten błąd?
Jaki wiek wpisałbyś Taye Taiwo?
Żartowałem tylko na Twitterze, że są różne kalendarze – nigeryjski i gregoriański, który nie zawsze jest zgodny z Afryką.
Kiedy prezes Leśnodorski zapytał o utalentowanych piłkarzy o inicjałach TT, za moment opublikowałeś ich listę.
Była niedziela wieczór, popatrzyłem i pomyślałem, że kurczę, nie chce mi się samemu tego rozkminiać, ale ludzie siedzą, kombinują… A, pomogę im. A nuż będzie to ktoś z naszej bazy. Wpisanie kwerendy to kwestia 15 sekund, ale chyba już wcześniej ktoś trafił, że chodzi o Taiwo. Traktuję Twittera żartobliwie. Wrzucam te swoje głupkowate rymowanki i nie ukrywam, że mam satysfakcję, gdy idą lajki. Siedzę sobie na Twitterze dla rekreacji.
A zauważyłeś, że dziennikarze, ale też kibice od jakiegoś czasu przywiązują zdecydowanie większą wagę do statystyk i liczb w piłce?
Tak, jest coś takiego. Zwiększa się dostęp do różnych źródeł, trwa ta piłkarska edukacja, a kibice – nie ukrywajmy – mają często zdecydowanie większą wiedzę od niektórych dziennikarzy. Sami myśleliśmy o wprowadzeniu na serwis danych z InStata. Moim marzeniem jest stworzenie wzoru do wyliczania noty zawodnika na mecz.
Robią to WhoScored i Squawka.
Znam ich algorytmy. WhoScored – pod kątem matematycznym – wydaje się najbardziej dopracowane. W rankingach Castrolu też nie wyskakuje nikt z choinki tylko ci, którzy najbardziej zasługują. Mając ogrom statystyk, da się wypracować miarodajną do pewnego stopnia notę. Dlatego w statystykach odchodzi się od czegoś takiego jak asysta. Zamiast tego są „key passes”, bo co, jeśli zagrasz znakomite otwierające podanie, a napastnik potknie się na piłce? W podsumowaniach „key passes” liczy się to jako asysta. Ostatnio Michał Zachodny dał, swoją drogą, ciekawą statystykę – Grzegorz Bonin ma więcej dryblingów niż Leo Messi. Mając dostęp do InStata lub Prozone’a, można obalić wiele mitów. Prowadziliśmy z InStatem wstępne rozmowy, ale koszty wprowadzenia tej platformy byłyby dla nas ogromne i niewspółmierne do potencjalnego zysku. Gra nie jest warta świeczki, a rozumiemy też, że firma nie chce udostępniać danych publicznie.
Ale o polskim WhoScored myślisz realnie?
Barierą jest dostęp do statystyk. Samodzielnie wszystkiego nie policzymy. Nad tym pracują nie tylko wyspecjalizowani skauci, ale też maszyny. Z tego, co wiem, pewne algorytmy zczytują obraz boiska i na tej podstawie wyliczają pewne parametry.
Ilu zatrudniacie pracowników?
Zwykle redakcja liczy 10-15 osób. Są oczywiście rotacje, ale – co zaskakujące – nie dlatego, że ktoś nie przypadł nam do gustu lub nie odpowiadały mu warunki finansowe. Ludzie sami uznają, że nie dadzą rady. Praca jest o tyle wyczerpująca, że mamy w sezonie do zdobycia 2800 wyników, w międzyczasie kompletujemy informacje o sparingach i transferach, a większość pracowników chciałaby odpocząć w weekendy. Kiedy jest kumulacja – załóżmy – wiosną w sobotę o 17.00, wszyscy muszą być przed komputerem, ale wyniki siłą rzeczy pojawiają się z opóźnieniem. Staramy się to jak najszybciej nadrabiać, jednak pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Potem pracownicy, którzy odchodzą, mówią wprost: „zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem. Kurde, robicie zajebistą robotę, ale to nie dla mnie”.
Poseł Andrzej Potocki jeszcze u was pracuje?
Nie wykonuje żadnych obowiązków redakcyjnych. Jest raczej mentorem. Warto dodać, że to nie 90minut.pl ma największą bazę piłkarską ani Andrzej Gowarzewski, ale właśnie Andrzej Potocki, tylko zbiera wszystko do szuflady. Przekonywałem go wiele razy, że szkoda tej roboty. On ma takie hobby, a ja uznałem, że warto wyjść do ludzi.
Newsy też umieszczacie błyskawicznie, praktycznie bez poślizgu.
Trzeba trzymać rękę na pulsie. Twitter i Facebook są cały czas włączone, czasem informatorzy coś podrzucą i tak to się kręci. Co zabawne, newsy miały być dodatkiem, takim kwiatkiem do kożucha, żeby było – powiedzmy – jakieś życie na osiedlu. Szybko się okazało, że to one przyciągają największą uwagę.
Nie myślałeś, żeby dać sobie trochę na wstrzymanie i zatrudnić więcej osób?
Nie, ponieważ bardzo ciężko jest znaleźć tak dużo ludzi w jednym czasie, którzy by to pociągnęli.
A nie zastanawiałeś się nad sprzedaniem portalu?
Było kilka propozycji – jedna-dwie poważne – i nawet się nad nimi zastanawiałem, ale na koniec nie mogłem sobie tego wyobrazić. Gdybym jeszcze sprzedał portal komuś, kto miałby wszystko wziąć na siebie, to jeszcze by przeszło. Tym jednak nikt nie jest zainteresowany. Potencjalni nabywcy chcieliby, żebym sprzedał serwis, ale działamy po staremu. Nie widzę tego. Nie wyobrażam sobie działania przy jakiejś ingerencji.
Wyobrażasz sobie dalsze zmiany w portalu?
Jak najbardziej, ale bieżąca praca pożera masę czasu. Działamy według modelu, który funkcjonował od początku, potem wszystko się rozrosło do rozmiarów ciężkich do uciągnięcia. Tym trudniej o innowacje.
Layout?
W zmianach layoutu gryzie mnie to, że muszę się tych serwisów uczyć od nowa. Przyzwyczaiłem się, gdzie klikać, a teraz coś innego. Jeśli dokonałbym zmian, to takich, gdzie wszędzie dałoby się dojść w takich samych kierunkach jak teraz.
Ale braliście to pod uwagę?
Nie. Drobne zmiany tak, ale rewolucja odpada. Ktoś zresztą ostatnio napisał, że 90minut nie musi robić strony mobilnej, bo już ją ma. Teraz trzeba tylko dorobić wersję klasyczną (śmiech).
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA