Podobno istnieją tylko po to, by zbierać głosy plebsu. Szturchają Messiego, wrzuciły za kratki Hoenessa, wpływają na kierunki transferów. – Za każdym razem, gdy jakieś państwo obniżało podatki, piłkarze zaczynali grać lepiej – dowodzi Henrik Kleven w wydanej pięć lat temu pracy naukowej, gdzie kilku ekonomistów porównało skalę fiskalizmu z sukcesem piłkarskim. Nie da się ukryć: świat haraczu coraz mocniej zmienia w futbol.
To wszystko odbywa się w ciszy. Francja ma teraz inne problemy. Piłka wykrzyczała się już dwa lata temu, gdy kluby Ligue 1 zagroziły strajkiem, a Gerard Depardieu pokochał Putina. Piszemy o tym, bo po pierwsze właśnie trwa okienko transferowe, po drugie – mamy wrażenie, że poza pismami ekonomicznymi informacja ta przeszła niezauważona. Francois Hollande nie wyjdzie na mównicę i nie powie: popełniłem błąd. „L’Equipe” nie odetchnie z ulgą, bo woli pisać o szalonym pomyśle Daniela Cohn-Bendita, który zaproponował, by kluby płaciły na walkę ze skrajnym islamem. A jednak stało się: absurdalny 75-procentowy podatek dla najbogatszych odszedł w niepamięć. Tylnymi drzwiami, po ciemku zawrócono z drogi i przywrócono czasy, gdy właściciel Lyonu, Jean Michel Aulas nie krzyczał o francuskiej piłce jako zakładniku.
Podatki…
Małżeństwo wielkich pieniędzy i sportu nigdy nie było łatwe. Znowu przypomina się stare powiedzenie Benjamina Franklina, ale jeśli tam była śmierć i podatki, to w piłce pewny jest tylko koniec kariery i zgrzytanie zębami. Na poczekaniu można wymienić jedenastkę tych, którzy próbowali nie płacić (tzn. płacili, ale mniej). Nie musimy nawet zerkać do Google’a, by rzucić tutaj nazwiska van Bastena, Beckenabuera i Maradony, ale sam temat jest szerszy niż to, że jedni chcieli kiwać, a drudzy stawiali zasadzki. Chociaż oczywiście dojdziemy również do tego.
Wpadł nam do ręki raport pt. „Taxation and International Migration of Superstars”. To znaczy nie wiemy, czy to raport, bo wygląda raczej na pracę naukową z wykresami i liczbami, nad którymi trzeba jednak pogłówkować. Na szczęście autorzy przedstawiają gotowe wnioski. Skoro system podatkowy wpływa na migrację między stanami albo kantonami w poszczególnych państwach, to powoduje również mnóstwo zależności w piłce. Greccy piłkarze najczęściej emigrowali w latach 1993 – 2003, czyli w czasach podwyższonej składki ubezpieczeń społecznych. Duńczycy swego czasu przyjęli do siebie sześć razy więcej zagranicznych zawodników niż pobliska Szwecja, bo wprowadzony tam podatek od dochodów był dwa razy mniejszy.
Nie są to przykłady, o których przeczytacie na pierwszych stron gazet, ale czasem właśnie z tak błahych rzeczy powstają hitowe transfery. Kiedy Seydou Keita decydował się zamienić Hiszpanię na Chiny, mówił wprost: chodzi o podatki. Najlepszy przykład – Cristiano Ronaldo. Jego transfer w 2009 roku z Manchesteru United do Realu Madryt był naturalną koleją rzeczy, ale miał też Portugalczyk wówczas odpowiedni podatkowy background: w Anglii zapowiadano podwyżkę podatku dochodowego, podczas gdy w Hiszpanii funkcjonowało tzw. prawo Beckhama, czyli stawka 24.5 procent dla wykwalifikowanej kadry z zagranicy.
Hiszpanie trochę się na tym przejechali. Od początku chodziło im o ściągniecie do kraju wybitnych naukowców, specjalistów, raczej nie przypuszczali, że najbardziej skorzysta na tym futbol, a jednym z pierwszych, który przetrze szlak będzie właśnie Beckham. We wspomnianej pracy naukowej sporo miejsca poświęcono porównaniu La Liga z Serie A. Ligi te pod wieloma względami były przez lata równe, widać to po krzywych na wykresach, ale dopiero wprowadzony w 2004 roku preferencyjny podatek sprawił, że na diagramach powstał rozziew. W Hiszpanii udział obcokrajowców wzrósł w tym czasie o 50 procent, podczas gdy we Włoszech pozostał bez zmian. Można to prześledzić na przykładzie Kaki. Skoro Brazylijczyk kilka lat temu uparł się, że chce zarabiać 5.5 mln euro za sezon, we Włoszech klub tak naprawdę musiał wydać na niego dwa razy więcej. Gdyby chciał zagrać we Francji, kwota byłaby jeszcze wyższa, a w Hiszpanii wystarczyło, że Real – korzystając z prawa Beckhama – wyłożył 7,5 mln.
Liczby te uświadamiają jak w latach 2004 – 2010 niewidoczna ze stadionowych trybun korekta wpływała na przepływ gwiazd. Czasem zawodnik mówi, że wybiera daną ligę, bo podoba mu się klimat albo język. Niektórzy dorzucają do tego formułkę pt. „marzyłem o tym zespole od piętnastu lat”, a tak naprawdę w wielu przypadkach przyczyna jest prozaiczna: podatki. Jeśli parę lat temu Ronaldinho opuścił Hiszpanię, to dlatego, że był coraz słabszy – brawo, ale również z tego względu, że bez prawa Beckhama (zniesiono w 2009), Barca po przedłużeniu kontraktu musiałaby mu płacić dwa razy więcej, a to się zwyczajnie nie kalkulowało.
Migrują nam ostatnio zawodnicy częściej niż kiedykolwiek w historii. Trafiają do lig z dawnego punku widzenia co najmniej dziwnych, ale to normalne, że Galatasaray jest w stanie Wesleyowi Sneijderowi zapłacić więcej niż Inter Mediolan, bo podatek w Turcji jest ponad trzy razy niższy niż we Włoszech.
Tak w ogóle to też jest ciekawy przypadek: w żadnym innym kraju nie ma oddzielnego podatku dla zawodników. Poza tym im słabsza liga, tym zawodnik płaci mniej. Podczas gdy najbogatsi w Turcji muszą liczyć się z 35-procentowym progiem, zawodnik z zaplecza Super Ligi ma ulgę na poziomie 5. Galatasaray i inne tureckie kluby odprowadzają 15 procent dochodów zawodników, co w coraz większym stopniu pozwala im na sprowadzenie gwiazd typu Sneijder czy Drogba.
To wszystko z perspektywy czasu widać w raportach. W nieprawdopodobnym tempie rośnie armia zawodników wybierających Zjednoczone Emiraty Arabskie, bo tu różnica między brutto a netto magicznie się zaciera. Luiz Felipe Scolari powiedział parę lat temu, że nigdy nie wróci do Anglii, bo tamtejsze państwo… kradnie. Wybrał Uzbekistan, co potwierdzają słowa prezesa francuskiej federacji Frederica Thirieza, że jeszcze nigdy w futbolu tak wiele nie zależało od fiskusa. W Anglii, jeśli zawodnik zarabia 200 tysięcy funtów brutto, na rękę dostaje 106 tysięcy. W Hiszpanii – 96. Jeśli Ronaldo ma zarabiać 280 tygodniówki po odprowadzeniu podatków, to znaczy, że Real w rzeczywistości wykłada na stół ponad milion.
Dyskusja trwa…
We Francji półtora roku temu przetoczyła się na ten temat burza. Socjalistyczny rząd Francois Hollande’a wprowadził specjalny podatek dla bogatych, wynoszący 75 procent od dochodu powyżej miliona euro rocznie. Takich bogatych w Ligue 1 znalazło się 124, w tym ośmiu trenerów. Pierre Menes, jeden z najbardziej opiniotwórczych dziennikarzy we Francji zaproponował, by bagaż ten wzięli na siebie piłkarze, ale gdyby tak się faktycznie stało, to Mathieu Valbuena nie byłby jedynym, który z Marsylii uciekł do Rosji.
Sprawa wyglądała poważnie. Podatki nie wpłynęły na politykę PSG, bo szejkom wszystko jedno. Nie zawaliły też fundamentów Monaco, ponieważ Rybołowlew przelał na konto LFP rekompensatę w wysokości 50 milionów euro i dalej mógł się rozliczyć się w Księstwie. Ale przygnieciona haraczem reszta zespołów zadrżała. Nikt nie wie, czy Remy Cabella, jeden z najbardziej uzdolnionych graczy Ligue 1, poszedł do latem Newcastle, bo wybił moment pójścia za rozwojem, czy dlatego, że w Montpellier finansowo nagle dobrnęli do ściany. Lorient sprzedało latem Vincenta Aboubakara, Mustapha Yatabare z Guingamp wybrał Turcję – być może ta dwójka zrobiłaby to bez efektu Hollande’a, ale wielu francuskich piłkarzy wprost sugerowało, że podatki miały ogromny wpływ na kierunki transferów. Takie głosy pojawiły się, gdy Obraniak wędrował do Werderu, a najdobitniejszym przykładem jest wyprzedaż Jeana Micheala Aulasa w Lyonie. Lisandro Lopeza, Gourcuffa i Gomisa zastąpili młodsi i tańsi, a roczna suma podatków została zredukowana do 5 milionów euro.
Dzisiaj we Francji jest już spokojniej. Jesienne diagramy, na których PSG odprowadził 20 mln podatków, a cała Ligue 1 wydała z tego tytułu w sumie 40 przyjęto wzruszeniem ramion. Już nikt nie pamięta, jak w listopadzie 2013 roku chciano odwołać ligową kolejkę albo jak „Le Parisien” wypuścił okładkę z tytułem „francuska piłka na sprzedaż”. Społeczeństwo jest za tym, by kluby płaciły wyższe podatki. W ankiecie „France Football” aż 70 procent opowiedziało się za tym pomysłem. Ale dzisiaj, gdy stawka dla najbogatszych wraca do 49 procent, nikt o tym nie dyskutuje. To w sumie wciąż dużo. Francuskie kluby ostatnio znowu ledwie dyszą. W 60 procentach utrzymują się z praw telewizyjnych, reszta filarów kuleje, a nie każdy buduje na ropę jak PSG, które jako jedyne nie ma problemu z tym, że jeśli płaci Zlatanowi 14 milionów euro rocznie to w sumie musi na niego prawie dwa razy więcej.
Widać to załączonej mapce: w zachodnim świecie podatki dla najbogatszych wszędzie są mniej więcej takie same (Malta na mapce 35 procent, ale obcokrajowcy mają tam raj, w Rosji – piłkarze 13%). Eksperci od raportu „Taxation and International Migration of Superstars” sugerują jednak, że najlepszym krajem dla piłkarzy jest… Holandia. Co prawda wszystkie diagramy pokazują spory exodus – pewnie związany z tym, że tamtejszy system szkolenia produkuje wydajniej niż inni, ale dużą rolę odgrywają tam wszelkie potrącenia jak „career fund” czy „pension fund”. W Holandii ktoś zauważył, że po sukcesach z lat 70., coraz więcej zawodników zaczęło trwonić pieniądze i w 1972 roku wprowadzono specjalny system, który miał to ukrócić.
Fundusz z jednej strony zabiera zawodnikom więcej pieniędzy, z drugiej – zabezpiecza ich na przyszłość. Tomasz Iwan w jednym z wywiadów powiedział kiedyś „wkurzało mnie to, gdy byłem zawodnikiem, ale dziś to doceniam”. I właśnie to mieli na myśli autorzy raportu, pisząc, że najrozsądniej karierą zarządza się w Holandii.
Wygląda to mniej więcej tak: w „career fund” państwo ściąga co miesiąc 5 tysięcy euro z pensji piłkarza, a ten ma prawo wypłacić całą sumę po zakończeniu kariery. W „pension fund”, czyli filarze emerytalnym pobierane jest 8 procent od rocznej wypłaty, a zawodnik może to wszystko wypłacić dopiero, gdy skończy 65 lat (o podobny przywilej walczyły ostatnio amsterdamskie prostytutki).
W Irlandii, Niemczech i Wielkiej Brytanii też mają takie systemy, ale trudno znaleźć dokładne dane, ilu zawodników z nich korzysta. Pension fund tylko w Holandii jest obligatoryjny. W pozostałych przypadkach zawodnik ma wybór. Krajowe związki robią coraz więcej, by niedowiarków uświadomić, ale procent odważnych wciąż jest znikomy. Rolę nauczyciela zwykle przyjmują media: tutaj co jakiś czas wraca statystyka, że 60 procent zawodników Premier League w ciągu pięciu lat po zakończeniu gry zostaje bankrutami.
Jak to w życiu: jeśli jest grupa A to, musi być też oddział B. W tym drugim są ci, którzy oszczędzają. Niektórzy z wykorzystaniem legalnych sposób, by podatki nieco zoptymalizować, choć przeciętny Kowalski wolałby powiedzieć: ukraść. Ostatnio w mediach dużo było o Leo Messim, o tym, jak zakładał fikcyjne firmy, jak nie płacił podatków, choć większą prawdą byłoby napisanie, że płacił, tylko mniejsze. Argentyńczyk długo robił za straszaka. Mianowicie na tej zasadzie, że skoro fiskus potrafi dobrać się do futbolowego herosa, to zaraz dobierze się też do innych.
Ta kiwka trwa już dobrych kilkanaście lat. Ostatnio najmocniej widać ją w Hiszpanii, ale w dalszym ciągu nikt nie znalazł sposobu, jak dobrać się do gwiazd, które fortuny deponują na portugalskiej Maderze. Ostatnio na tapecie był temat jak to Messi próbował wymigać się od kontraktów sponsorskich, ale w historii piłki to żadna nowość. Fiskus o ukrywanie dochodów posądzał największych.
– Diego Maradona (we Włoszech na polecenie fiskusa zabrano mu dwa roleksy i złote kolczyki).
– Marco van Basten (podszedł na ugodę z włoskim fiskusem i zapłacił 7,2 mln euro)
– Franz Beckenbauer (w latach 70. afera podatkowa w Bayernie kosztowała go 1,8 mln marek).
Świetna trójka. Gdybyśmy chcieli, spokojnie zrobilibyśmy całą jedenastkę, bo afery z umowami sponsorskimi dotykały Pelego i Samuela Eto’o, a dyrektor Bayernu, Uli Hoeness – o czym wszyscy wiedzą – niczym Wesley Snipes za przywłaszczenie 27 milionów trafił za kratki. Dziś z „Bilda” nie tylko dowiemy się, że o 5:30 ma pobudkę, ale też zobaczymy jak wygląda jego prycza i dowiemy się, że tym samym więzieniu w Landsbergu siedział kiedyś Adolf Hitler.
Doniesień z życia Hoenessa warto zresztą wypatrywać. Dwa tygodnie temu okazało się, że facet, który został skazany na 3,5 roku więzienia, dostał propozycję pracy w departamencie młodzieżowym Bayernu. Ma to wyglądać tak, że każdego ranka szofer zabierze Uliego z zakładu karnego, dowiezie 40 kilometrów do klubu, a potem odstawi z powrotem.
Piękna noclegownia, prawda?
PAWEŁ GRABOWSKI