Drodzy państwo. Dożyliśmy czasów, kiedy klub Premier League szuka pomocy nie we Włoszech, Niemczech czy Hiszpanii, a w lidze, która jeszcze do niedawna uchodziła za luksusową przystań dla europejskich emerytów. Sunderland – zespół przed którym batalia o utrzymanie – sięga po 32-letniego Jermaina Defoe, ściągając go z Toronto za niebagatelne 14 milionów funtów. Do tego umowa na 2,5 roku i tygodniówka na poziomie 80 tys. funtów. Idzie nowe?
Najwidoczniej. Oczywiście, to były reprezentant Anglii, który przez lata kariery zapracował na określoną markę. Za te pieniądze mogliby wyciągnąć jednak dziesiątki zawodników, niezależnie od długości i szerokości geograficznej ich pobytu. Rok temu, kiedy Defoe przenosił się do Toronto FC, teoretycznie wykreślił się z wielkiej piłki. Teoretycznie, bo jak pokazuje przykład jego – i nie tylko jego – dowolny klub z MLS może być normalnym przystankiem w karierze. Takim samym jak Fulham, Real Sociedad czy Werder Brema. Mało tego. Okazuje się, że Amerykanie (w tym konkretnym przypadku Kanadyjczycy) mogą jeszcze sporo zarobić. Defoe przychodził za niecałe 6,5 miliona funtów, a teraz został sprzedany za ponad dwa razy tyle, co daje prawie siedem baniek czystego zysku.
Za Ocean trafił jako rezerwowy Tottenhamu. Często nie mieścił się nawet na ławce, brutalnie przegrywając rywalizację z Emmanuelem Adebayorem. MLS okazała się doskonałym miejscem do powrotu na właściwą ścieżkę i ponownego rozwinięcia skrzydeł. W Toronto, tradycyjnie, zaczął od trafienia, a nawet dwóch trafień w debiucie (udało mu się to gdziekolwiek by nie trafił), a potem zdobył jedenaście bramek w zaledwie dziewiętnastu występach. Fakt ten siłą rzeczy musiał spotęgować zainteresowanie Sunderlandu. W MLS gra się łatwiej – to jasne – ale liczby mimo wszystko robią swoje.
Inne przykłady można mnożyć. Chociażby już nie najmłodszy, bo 26-letni Kostarykanin, Giancarlo Gonzalez, znany również jako jeden z najbardziej paskudnych symulantów ubiegłego roku (odsyłamy do nagrody Fallon d’Floor). W lutym tamtego roku zamienił Valerengę Oslo na Columbus Crew. Utonął? Nic z tych rzeczy. Ledwie kilka miesięcy później kupiło go Palermo. Swoje zrobił też występ na mistrzostwach świata, ale – mimo wszystko – w klubie musiał grać na tyle dobrze, by załapać się na mundial. Jeszcze inny Latynos, Fredy Montero, występami w Seattle Sounders wypromował się na tyle, że ściągnął go Sporting Lizbona. A młody wychowanek Barcelony, Oriol Rossell? Dwa lata temu jego transfer do Sportingu KC budził co najwyżej uśmiech politowania. Dwudziestolatek? Z La Masii? W MLS? Widocznie się nie nadaje! No, niezupełnie, skoro ostatniego lata zamienił Kansas City na Lizbonę i dziś dzieli szatnię z Rui Patricio czy Nanim.
Nie trzeba być myślicielem, by wysnuć odpowiednie wnioski. MLS zmienia się z sezonu na sezon, sukcesywnie wchodząc w kanon “normalnego futbolu”. Nie wyodrębnionego, zamorskiego domu starców, czy bezstresowej przystani dla europejskich beztalenci. Transfer do Kanady czy Ameryki nie oznacza już biletu w jedną stronę, a zaczyna stanowić ciekawą alternatywę i miejsce, gdzie można się realnie wypromować. Najwyższy czas zacząć traktować tę ligę nieco poważniej, niż do tej pory. Nadal nie jesteście przekonani? Niech przemówią liczby. Według Transfermarkt kluby MLS zarobiły w dwóch ostatnich okienkach (nie wliczając w to jeszcze Defoe!) dziesięć milionów euro. Dla porównania pięć lat wcześniej – 400 tysięcy.
I to wszystko bez znajomości poprawnej nazwy tej dyscypliny. Można?