To było jak wysłanie na front zaraz po odbyciu krótkiego szkolenia. Albo dogłębna nauka anatomii, ze skalpelem w ręku, na żywym, oddychającym organizmie. Wtedy wyśmiewano go i we Włoszech, i w Polsce. Pisano, że ma wybujałą wyobraźnię i chodzi w za dużych butach. Dziś, kiedy Kamil Glik gra już w innej lidze, mijają cztery lata od jego debiutu w Serie A. Przedstawiamy kolejną kartkę z kalendarza Weszło.
– Przyszedłem do Bari po to, żeby więcej grać i mam nadzieję, że tak się stanie. Koledzy przyjęli mnie bardzo przyjaźnie. To świetna, zjednoczona grupa. Wiem, że mecz z Lecce dla kibiców Bari to coś specjalnego. Opowiadał mi o tym Fabrizio Miccoli, mój były kolega z Palermo. Słyszałem o tym, że kibice za sobą nie przepadają. Jestem gotowy zagrać w tym meczu. Wierzę w to, że się utrzymamy. Moje największe zalety? Jestem wysoki i potrafię grać głową.
Żeby zrozumieć tę wypowiedź, należy cofnąć się o kilka miesięcy, kiedy miał miejsce – jak mogłoby się wtedy wydawać – jeden z najbardziej absurdalnych transferów, o jakich słyszeliście. Palermo, a konkretnie jego dyrektor sportowy Walter Sabatini, zobaczyło potencjał w stoperze spadkowicza z naszej Ekstraklasy. W Piaście Gliwice, który stracił wtedy najwięcej bramek w całej lidze, bo aż pięćdziesiąt. W Piaście, który potrafił przyjąć czwórkę chociażby od Polonii Bytom.
Cena? Milion euro. Być może nie zaporowa, ale wystarczająca, żeby przebić polską konkurencję. Glikiem interesowały się wówczas także Wisła Kraków i Lech Poznań. W taki transfer rzeczywiście można było uwierzyć. Przenosiny do Palermo były scenariuszem nieco abstrakcyjnym. Z założenia miał tam zastąpić Duńczyka Simona Kjaera, który za 12 milionów euro zamienił ligę włoską na Bundesligę, podpisując kontrakt z Wolfsburgiem. Na powitalnej konferencji prasowej Glik właściwie w niczym nie miał prawa przypominać tego dzisiejszego Glika. Brylującego w mediach, świetnie mówiącego po włosku. Był trochę wystraszony, ale pierwszym zdaniem w nowym klubie, nieświadomie scharakteryzował całą swoją dalszą karierę.
– Czego oczekujesz w swoim pierwszym sezonie we Włoszech?
– Oczekuję, że czeka mnie ciężka praca, którą wywalczę sobie miejsce w składzie.
Ciężka praca. Dwa słowa, które przyczepiły się do niego już od samego początku, chociaż na efekty trzeba było czekać długimi miesiącami. W fazie grupowe Ligi Europy zadebiutował w spotkaniu ze Spartą Praga. Nie chce go pamiętać. Zagrał fatalnie. Włoski klub nieoczekiwanie przegrał z Czechami 2:3, a on popełnił błędy przy dwóch straconych bramkach. Poniżej oczekiwań spisała się cała drużyna, za wyjątkiem tego, który niebawem miał pławić się w bogactwach paryskich Szejków – Javiera Pastore.
Na kolejną szansę Glik musiał czekać dwa miesiące. Znów była to Liga Europy, z tym, że przeciwnik znacznie bardziej wymagający – CSKA Moskwa. Kolejna przegrana szansa, tym razem 1:3. Kibice zaczynali wątpić, że Polak kiedykolwiek stanie się obrońcą, który będzie w stanie odpalić w Serie A. Podobnie eksperci. Trener w ogóle nie widział dla niego miejsca w ligowym składzie. Nigdy nie było mu dane zagrać w barwach Palermo w Serie A. Właściwie jedyną przychylną mu osobą pozostał ten, który sprowadził go do Włoch, czyli dyrektor sportowy Sabatini. – Coś wam powiem. Wciąż w niego wierzę i nie zmieniam zdania. Koledzy go doceniają, bo na treningach haruje jak wół. Jego problemem jest to, że zagrał dwa mecze w momencie, kiedy nie był w najwyższej formie – tłumaczył swoje odkrycie.
Jego wizja rozwoju Polaka nie zbiegała się z wizją trenera Delio Rossiego. Inaczej było z Giampiero Venturą, szkoleniowcem Bari. Drużyny, która już w połówce sezonu była jedną nogą w drugiej lidze. Ostatnie miejsce w tabeli i stale powiększająca się przepaść dzieląca od utrzymania w Serie A. Z jednej strony smutne, z drugiej – z punktu widzenia Glika – idealne. Mógł uczyć się na żywym organizmie. Właściwie bezstresowo ogrywać się w klubie, który w praktyce i tak był już spisany na straty. Po pół roku siedzenia na ławce w Palermo, stał się Kogutem. Pomocną dłoń wyciągnęło znajdujące się w beznadziejnej sytuacji Bari.
– Nie żałuję tego przyjazdu do Włoch. W żadnym procencie. Jak jest możliwość, to trzeba wyjeżdżać. Pół roku grałem w podstawowym składzie drużyny Serie A, walczyłem z piłkarzami, z których wystarczy wyciągnąć dwóch i kosztują więcej niż cała nasza liga. Wiadomo, że ekstraklasa się rozwija, że budują się stadiony, że można w niej walczyć o jakieś szczytne cele, ale ledwo się obejrzysz, już masz 25 lat i wszyscy mówią, że na jakikolwiek wyjazd jest już za późno. Chciałem tego uniknąć – mówił w rozmowie z nami po swoim pierwszym sezonie we Włoszech.
Za debiut z Lecce, od którego dziś mijają dokładnie cztery lata, zebrał pozytywne oceny. Potem bywało różnie, jak to w najgorszej drużynie w lidze. Był remis z Milanem na San Siro, ale było też lanie od Interu na własnym boisku. Wyniki, czy indywidualne oceny w tym przypadku schodzą jednak na dalszy plan. Ważne było to, że Glik mógł się ogrywać. Mierzyć z najlepszymi napastnikami we Włoszech. Uczyć zachowań, dyscypliny, walki. Wyrabiać nawyki. To wszystko zaprocentowało w przyszłości. Bari, zgodnie z oczekiwaniami, z hukiem zwaliło się do drugiej ligi, ale dla Glika to był dopiero początek. Niedługo później trener Ventura objął drugoligowca z Torino i z przyjemnością pociągnął go tam ze sobą.
Potem było już tylko lepiej. Status jednego z najlepszych obrońców drugiej ligi, awans i nad wyraz bezbolesne przejście do rywalizacji w Serie A. A potem pamiętny 1 grudnia 2012, derby Turynu i brutalny faul na Emanuele Giaccherinim, za który wyleciał z boiska. Faul, po którym przylgnęła do niego łatka wojownika. Faul, po którym kibice zakochali się w nim bez pamięci i są zakochani do dziś.
I pomyśleć, że po pierwszym sezonie we Włoszech wybrano go do zestawienia dziesięciu najgorszych transferów ligi, pisząc, że skauci Palermo dali ciała i jego jedyna zaleta, to kupa mięśni.
PB