Kilkakrotnie wygrywał już rankingi najlepszych i najpopularniejszych – zdaniem zawodników – sędziów Ekstraklasy. Rok 2014 z jednej strony był dla niego znacznie mniej udany, w polskiej lidze zaliczył kilka spektakularnych wpadek, z drugiej jednak – zebrał pierwsze szlify jako arbiter międzynarodowy. Zadebiutował nawet w Lidze Mistrzów, jako bramkowy u Szymona Marciniaka. Dziś w wywiadzie dla Weszło odsłania nieco tej sędziowskiej kuchni. Zapraszamy.
Jaka to była runda w twoim wykonaniu?
– Na pewno lepsza niż poprzednia, chociaż powiedzmy sobie szczerze – do doskonałości trochę brakowało. Będąc dobrze ocenianym w poprzednich sezonach, zdobyłem sobie pewną popularność, znalazłem się w jakimś sensie na świeczniku i teraz muszę mieć świadomość, że niektóre moje błędy są bardzo mocno eksponowane. Dużo bardziej niż gdy zaczynałem w Ekstraklasie.
A może po prostu sporo ich ostatnio popełniłeś?
– Nie przeczę, kilka spektakularnych wpadek miałem.
Była jedna taka, że złapałeś się za głowę, oglądając powtórkę?
– Generalnie, moim największym mankamentem jest ocena poważnych, rażących fauli. Wiem, że mam z tym problem. Głowa często od razu ucieka mi za piłką, zamiast zatrzymać się na kilka milisekund, zobaczyć co stanie się po wślizgu. Z tym mam ogromne problemy.
Wejście Jeża na Romanczuku?
– To właśnie tego typu sytuacja, moja podstawowa bolączka. Pewna czerwona kartka. Jeż – Romanczuk, tak samo wejście Arajuuriego na Madeja…
A wyszliśmy od tego, że jeśli przejrzeć rankingi najlepszych sędziów, rankingi popularności wśród piłkarzy, do tej pory bywałeś na topie.
– Zgadza się. Jak widać, łatwiej się tam wdrapać niż na tym topie się utrzymać. Ale musisz uwierzyć mi na słowo, że pracuję nad tym bardzo mocno. Trochę ciężaru zdjął ze mnie Szymon Marciniak, który zadebiutował w Lidze Mistrzów, bardzo fajnie sobie radzi…
I to on stał się teraz takim sędziowskim celebrytą…
– Dokładnie. A ja powolutku będę pracował, może nie tyle nad tą swoją reputacją, co po prostu, żeby być coraz lepszym sędzią.
Zbigniew Przesmycki twierdzi, że w UEFA jesteście bardzo dobrze oceniani.
– Dostajemy coraz więcej meczów w europejskich pucharach. Szymek miał już cztery w Lidze Mistrzów, Paweł Raczkowski zadebiutował w ostatniej kolejce Ligi Europy. W jednym terminie sędziowaliśmy w trzech różnych meczach, co oznacza, że UEFA uwierzyła, że mamy 18 sędziów prezentujących poziom międzynarodowy. Tak, jesteśmy dużo lepiej odbierani i to nie tylko nasza zasługa, ale zmian, które zaszły w środowisku – wprowadzenia badań tkanki tłuszczowej, sport-testerów, trenera przygotowania fizycznego, spotkań w Spale, na których spotykamy się raz na dwa tygodnie. UEFA to dostrzegła. Ich nie oszukasz, bo tam pierwsze co się robi, to idzie na badania – tkanki, wydolności, wyników kondycyjnych. Kiedyś przyjeżdżaliśmy i byliśmy na przeciętnym poziomie. Dziś jesteśmy w ścisłej czołówce.
Nadal masz zwyczaj sprawdzać SMS-y w przerwach meczów?
– Nawet nie ja, tylko jeden z moich asystentów – Sebastian Mucha. To on najczęściej dostaje SMS-em jakiś cynk o problematycznych sytuacjach i zawsze musi o nich wiedzieć. W sumie bywa to pomocne, można powiedzieć prawdę zawodnikom, na nich to zawsze jakoś wpływa…
Ale najbardziej chyba nas was.
– Na nas nie może wpływać.
Tak się mówi, a to tylko ludzka psychika.
– Oczywiście. Dlatego są sędziowie, którzy godzinę przed meczem wyłączają telefony i nie zaglądają do nich jeszcze długo po zakończeniu… Mi to nie przeszkadza, jakoś z tą presją sobie radzę. Zresztą, pierwsze, co mi wpoili w nauce na sędziego, to „nigdy nie naprawiaj błędu błędem”. Jak w 19. minucie nie wyrzuciłeś Jeża, chociaż powinieneś…
… to wyrzuć go po przerwie.
– (śmiech) Akurat dał bardzo mocny powód.
ADAM MUSIAŁ, LEGENDA WISŁY. W WYWIADZIE DO ŚMIECHU I DO ŁEZ. ALE GŁÓWNIE DO ŚMIECHU…
Twój ojciec mówi: „cieszę się, że Tomek sobie radzi, dobrze mu się wiedzie, ale ja mu tej roboty nie zazdroszczę. Tyle godzin tłumaczenia się przy tych obserwatorach, delegatach”.
– Bo to tak naprawdę jest normalna praca, sporo rzeczy do wykonania poza samym meczem. Musisz się zregenerować, znaleźć czas na odnowę biologiczną. Do tego jakaś siłownia, treningi biegowe co najmniej cztery razy w tygodniu, według rozpiski od trenera Krzoska.
Który robi ostatnio całkiem niezłą karierę…
– Parę lat temu został zatrudniony jako zupełnie nieznany trener, chociaż świetny lekkoatleta, 800-metrowiec, a dziś dzięki swojej ciężkiej pracy jest jedną z wiodących postaci w UEFA i FIFA. Pracuje z sędziami międzynarodowymi, ostatnio przez dwa miesiące był w Brazylii, przygotowując ich do mistrzostw świata. Pracował z nimi też w czasie turnieju, więc teraz to jest faktycznie mega osobowość. Co tydzień wysyłamy mu informacje, co robiliśmy, przesyłamy dane z naszych zegarków – kilometry, intensywność. On nam to analizuje, a potem koryguje. „Słuchaj, w tym tygodniu odpuść, bo widzę, że jesteś zajechany” – takie rzeczy. Często sami do niego piszemy. Np. „mam problem między 20. a 30. minutą, łapię mnie zadyszka, a w 90. minucie mógłbym gonić jeszcze drugie tyle”. Na podstawie tego rozpisuje nam wszystkie plany treningowe. Słowa uznania.
No to wracając do samych treningów…
– Poza czterema biegowymi, chodzę jeszcze na siłownię popracować nad górnymi partiami, bo ja już fizjologicznie poziom tkanki tłuszczowej mam odrobinę wyższy niż większość sędziów, mimo że zdrowo się odżywiam. Do przygotowania fizycznego dochodzi samoocena po meczu plus to, że sami jesteśmy obserwatorami telewizyjnymi w pierwszej lub drugiej lidze. To też zawsze kilka godzin na obejrzenie meczu, powycinanie klatek, analizę, raport.
Technologia weszła z butami w sędziowską robotę…
– Tak. Jest tego teraz bardzo dużo – danych liczbowych, analiz telewizyjnych. Przed meczem też warto zawsze przyjrzeć się jak grają drużyny, którym będzie się sędziować.
„Musiał lubi ostrą grę, pozwala grać, ale czasami przesadza” – od dłuższego czasu tak mówi się o twoim stylu sędziowania i w tym sezonie parę razy to dobitnie potwierdziłeś.
– To prawda, lubię dopuszczać do kontaktu fizycznego i zdaję sobie sprawę, że nieraz uciekają mi sytuacje, kiedy ta granica zostaje przekroczona. Żółte kartki to jeszcze pal licho, ale widać to po czerwonych, których nie pokazałem. A tu chodzi przecież o ochronę zdrowia graczy…
Trzy pokazałeś…
– A trzy kolejne pewnie powinienem. Pracuję nad tym, żeby zawodnicy wiedzieli, że u mnie ta granica, której nie wolno przekroczyć, nie jest wcale dużo dalej.
Niedawno po jednym z meczów Kuba Rzeźniczak powiedział: „kiedyś Sagan miał przez tego pana zerwane więzadła krzyżowe, więc raczej nie bardzo się nadaje”.
– Nie chce mi się tego nawet komentować.
???
– Równie dobrze mógłby mnie oskarżyć o to, że Legia nie wygrała meczu, bo nie strzeliłem kilku bramek. Umówmy się, ja nie jestem odpowiedzialny za kontuzje, które spowoduje zawodnik X czy Y. Oczywiście mam żal do siebie, że nie pokazałem w tej sytuacji czerwonej kartki…
Nie gwizdnąłeś nawet faulu…
– Tak, to był wielbłąd z tej kategorii, o której już wcześniej rozmawialiśmy. O to mam do siebie poważne pretensje. Pytanie tylko: czy gdybym pokazał tam czerwoną kartkę, cokolwiek zmieniłoby to w kwestii kontuzji Saganowskiego? Miałby ją czy nie miał?
Miałby.
– Dlatego Kuba Rzeźniczak chyba odrobinę przesadził. Pomyliłem się, ale kontuzja to inna sprawa.
Czy błąd destabilizuje? Osłabia psychicznie?
– Ostatni przykład z meczu Górnika z Jagiellonią. Odgwizduję rzut wolny dla Jagiellonii, tuż przed polem karnym i nagle rusza do mnie dziesięciu zawodników Górnika. O co chodzi? Cały mecz nie protestują i nagle tak do mnie skoczyli? Coś jest nie tak. Od razu w podświadomości masz, że być może popełniłeś błąd. Chwilę później, już w trakcie gry, pytam napastnika Jagiellonii:
– Powiedz mi tak szczerze, był faul?
– Nie, nie było.
Są takie sytuacje, w których sami zawodnicy dają ci mocno do zrozumienia, że się pomyliłeś. Wtedy trzeba się jak najszybciej wyłączyć, wykasować takie myśli z głowy.
Są sytuacje oczywiste, które oni widzą, a ty nie, ale powiedzmy też szczerze – wielu piłkarzy nie zna wszystkich przepisów gry w piłkę nożną, tych detali, niuansów.
– Oczywiście. Chociaż jest pod tym względem ogromna poprawa. Kiedy zaczynałem – 14 lat temu, niektórzy nie znali nawet podstaw. Teraz przed każdą rundą prowadzimy szkolenia w klubach, przekazujemy nowinki…
Kto jest obecnie największym „rywalem” dla sędziego w Ekstraklasie? Są tacy, którzy chodzą, dopowiadają, gadają. Szymon Marciniak wskazał w ten sposób Sebastiana Milę.
– Z każdym trzeba sobie jakoś ułożyć współpracę. W ostateczności przestać z nim rozmawiać, to może coś zrozumie… Czasem też trzeba wytłumaczyć: „stary, było tak i tak”.
– Aut źle pokazany?
– No, źle.
– Co mam zrobić, takiego mam asystenta, tak mi wskazał…
Z przymrużeniem oka – i zaraz wszyscy się śmieją. To rozładowuje sytuację. Sebastian Mila dla mnie zawsze było OK, bo ani nie wyzywał, ani nie krzyczał, on po prostu dużo gadał. Czasem to może zdenerwować, ale generalnie nie ma sprawy. Co najważniejsze, po każdym meczu podszedł, podał rękę – nieważne czy mecz był poprowadzony bardzo dobrze czy słabiej. Jest szacunek.
No to kto ci ostatnio podpadł?
– Nikt konkretny nie przychodzi mi do głowy. Może Tomasz Jodłowiec albo Kuba Rzeźniczak – oni trochę sobie pozwolili, ale to był jeden mecz. Trudno mi powiedzieć, jak będzie w przyszłości.
A trenerzy?
– Trenerzy to największy problem dla sędziów technicznych. Ci bardziej nerwowi próbują trochę mobbingować, naskakują, ale będąc na środku ja tego nie słyszę. Zwłaszcza, że w jednym uchu mam słuchawkę. Czasem nie słyszysz nawet, kiedy trybuny z tobą jadą.
A drużyny, którym sędziuje się najtrudniej?
– Nie mam takich. Ostatnim razem dosyć ciężka była dla mnie Legia. Dobrzy zawodnicy – kiedy im nie idzie, zdarza im się zwalać winę na sędziego. Zwłaszcza kiedy media dodatkowo podkręcają atmosferę, wyliczają, że przyjeżdża ten, który nie dość, że przez rok Legii nie sędziował, to jeszcze wcześniej wypaczył jej wynik meczu i rzekomo spowodował kontuzję.
I to się odbija na relacjach z piłkarzami?
– Oczywiście. Przynajmniej ostatnio tak było. Mam nadzieję, że jeśli będzie mi dane znów sędziować Legię, to w końcu te nasze układy znowu staną się bardziej partnerskie.
Ty lubisz sobie pogadać w czasie meczu…
– Lubię. Zarówno z asystentami, jak i z piłkarzami. Niektórzy wolą spokój, ja raczej ciągły kontakt. Konsultowanie decyzji, jakieś drobne podpowiedzi, szybkie hasło: „graj, korzyść!”.
Per „pan” do wszystkich?
– Zawsze, bez względu na wiek. Poza boiskiem możemy sobie mówić po imieniu, ale na boisku per „pan”. Zdarza się, że słyszę: „Tomek, Tomek, Tomek!”, bo siłą rzeczy – przez lata pracy ma się w tym środowisku już wielu znajomych, ale zwykle zaraz jest poprawka: „panie sędzio!”.
A czy sędziemu zdarza się polecieć lekką szyderką w stosunku do zawodnika? Na przykład symulanta? Mówimy o takiej sędziowskiej kuchni, której w telewizji nie widać. A pytam o to akurat ciebie, bo zawsze byłeś dobrze odbierany przez piłkarzy, jako ten kontaktowy.
– „W Tańcu z gwiazdami miałbyś 10”. Oczywiście, można powiedzieć coś śmiesznego, ale to trzeba robić z głową i też wiedzieć wobec kogo można sobie pozwolić. Nie za często.
Spray sędziowski – taki jeden mały drobiazg, nowinka ostatnich miesięcy, a chyba jednak trochę dyscyplinuje towarzystwo? Przynajmniej przy rzutach wolnych.
– Super sprawa. Piłka jest dokładnie w tym miejscu, w którym sobie ją zaznaczysz, mur tak samo. Nie ma kombinacji. Pierwszy raz miałem z nim styczność bodajże na Podbeskidziu. Pstrykam akurat przy linii bocznej, na trybunach radocha, kibice biją brawo. Zaraz idzie piosenka w rytmach disco polo: „sędzia, narysuj coś jeszcze!”. Czy trzeba czegoś więcej?
Masz jakąś ścieżkę rozwoju? W UEFA jesteś póki co „świeżakiem”.
– W najniższej, trzeciej grupie. Wyżej jest druga, pierwsza i Elite, jednak wszyscy pierwszoroczniacy ze słabszych lig europejskich zaczynają od tej „trzeciej ligi”. Dla odmiany – sędziowie angielscy albo włoscy, na co dzień prowadzący topowe mecze, zaczynają od drugiego koszyka. My razem z Bartkiem Frankowskim dopiero będziemy starać się wdrapywać w górę.
W efekcie sędziujecie też najmniej istotne mecze.
– Na przykład turnieje U-17 i U-19, ja byłem na takich w Rumunii i Mołdawii. Do tego dwa spotkania eliminacji Ligi Europy – w Armenii i Gruzji. Zwykle pierwszoroczniacy dostają po jednym takim meczu, ja dostałem dwa, tak więc miałem trochę więcej okazji porządzić na środku.
U Szymona Marciniaka zdarza ci się bywać sędzią bramkowym, nawet w Lidze Mistrzów.
– Już trzy razy w tym sezonie. Tylko na tym ostatnim meczu nie byłem, bo pojechałem na debiut Pawła Raczkowskiego w Lidze Europy. Generalnie, tworzymy taką szóstkę sędziów, jeździmy w prawie niezmienionym składzie. Stały zestaw. W zeszłym sezonie zaczęło się od Ligi Europy, a teraz udało nam się zadebiutować w Lidze Mistrzów. Dla nas to coś niesamowitego – być tam wśród tych największych gwiazd, słyszeć hymn Champions League. Piękne przeżycie.
Któryś mecz był szczególny?
– Debiut na Juventusie w meczu z Malmo. Chociaż o wszystkich można opowiadać dzieciom.
I jak to jest być tym bramkowym?
– Najtrudniejsze jest utrzymanie koncentracji. Zdarza się, że jedna drużyna atakuje przez całą połowę, a ty stoisz, rozgrzewasz się, poruszasz się krokiem dostawnym, liczysz ludzi na trybunach, rozmawiasz z Buffonem stojącym w bramce (śmiech). Nagle jest jedna sytuacja w polu karnym i bach! Pomyłka. Utrzymanie najwyższej koncentracji jest tu najważniejsze. Zwłaszcza, że jakaś sytuacja sporna, w której możesz pomóc, może zdarzyć się nawet raz na cztery czy pięć spotkań.
Które mecze są dla ciebie najtrudniejsze?
– Właśnie te, w których nic się nie dzieje.
Jazdę od pola karnego do pola karnego lepiej się sędziuje?
– Oczywiście. Nie musisz sztucznie podtrzymywać koncentracji, cały czas jesteś w ruchu, biegasz, dogadujesz, dopingujesz. Najgorsze są takie, w których non stop gra się długie piłki. Tylko bieganina, zero kontaktu fizycznego, nic się nie dzieje, a zawsze możesz się gdzieś spóźnić.
Zdarza się w takich sytuacjach, że komunikujecie się z asystentami i żaden z was nie ma pojęcia, jaką powinniście podjąć decyzję? Nikt nie widział, musi działać intuicja.
– Oczywiście. I akurat Szymon Marciniak, jeśli chodzi o intuicję, jest mistrzem tego typu sytuacji, ma do tego niesamowitego nosa. Osobiście – zawsze wolę szczerą odpowiedź „nie wiem, nie widziałem” niż kombinowanie. Miałem taki przypadek w poprzednim sezonie na Górniku Zabrze. Odgwizdałem rękę w polu karnym – na korzyść Ruchu, chociaż zagranie było udem. Podlecieli do mnie wszyscy zawodnicy, więc od razu mam już w głowie „rany boskie, gdyby była ręka, przecież wszyscy by tak nie naskoczyli”. Radek Sobolewski podbiega, krzyczy „nie było, nie było…”.
Jak „Sobol” mówi, że nie było…
– Jak cię „Sobol” opierdziela, to znaczy, że ma rację (śmiech). Ale w tym momencie dostaję podpowiedź od technicznego – Sebastiana Krasnego, który paradoksalnie przecież miał najdalej:
– Nie było ręki, odwołuj.
– Sto procent?
– Sto procent. Jak nie to kończę karierę.
Wziąłem kapitana, mówię: „panowie, pomyliłem się, jest rzut sędziowski”. Ok, w porządku. W następnej akcji Grzesiek Kuświk mówi mi, że faktycznie nie było ręki, dobrze, że odwołałem. Sytuacja wyczyszczona. Czasem zdarza się, że ktoś z pięćdziesięciu metrów widzi lepiej niż ten z dziesięciu. Ale widzisz – gdybym tę rękę odwołał wtedy niesłusznie, byłby dramat i kompromitacja.
To prawda, że sędzia nie jest w stanie miarodajnie ocenić, czy mecz jest atrakcyjny dla kibica?
– Coś w tym jest. Nieraz zdarza się taka rąbanka, po której schodzisz cały spocony, wydaje ci się, że mecz super, a mówią ci, że w telewizji nie dało się oglądać.
W Lidze Mistrzów rzadko jest ten problem. Wróćmy do niej, bo przynajmniej wy, w przeciwieństwie do piłkarzy, poznajecie, jak ona smakuje.
– Najważniejsze mecze, największe stadiony – piękna sprawa, duża lekcja. Chociaż powiedzmy sobie szczerze – choćbym w Lidze Mistrzów zaliczył dwadzieścia meczów jako sędzia bramkowy, to nie będzie to samo, co doświadczenie zbierane jako główny, nawet w Ekstraklasie. Liga Mistrzów to przyjemność. Szymon Marciniak znalazł się w wąskiej grupie sędziów pukających do tej europejskiej elity, branych pod uwagę pod kątem najbliższych mistrzostw świata i mistrzostw Europy. Robi super karierę, a siłą rzeczy także nam przeciera szlaki, ciągnie nas za sobą.
Zanim zostałeś międzynarodowym, mówiłeś, że największym problemem może być dla ciebie spontaniczna komunikacja po angielsku.
– I myliłem się. Ale pracowałem nad tym i nadal pracuję, biorę lekcje.
Tam też lubisz sobie pogadać na boisku?
– Będąc za bramką, nie mam zbyt wielu możliwości. Najwyżej z bramkarzami.
Chyba, że w bramce stoi Neuer, wtedy rzadko bywa w polu karnym…
– Czasem bramkarze podchodzą, mówią: „panie sędzio, proszę uważać, bo przy ostatnim rzucie rożnym próbował mnie przytrzymać”, pytają, ile zostało do końca. Nieraz samemu krzyknie się coś bramkarzowi, w stylu „dobra interwencja!”. Z Gianluigi Buffonem miałem niedawno taką sytuację, gdy zarządziliśmy bodajże rzut rożny, a powinien być od bramki. Akcja już jest na drugiej stronie boiska, on się odwraca, widzę, że się śmieje. Mówię:
– Co, machnęliśmy się? Powinno być od bramki?
– Dobrze jest, panie sędzio, gramy dalej.
Gość jest ikoną europejskiego futbolu, ale na luzie, z uśmiechem, pokazuje ci kciuk uniesiony do góry. Jest to coś fajnego, jakaś magia tych rozgrywek.
Poziom udogodnień dla sędziów wyższy niż na co dzień w lidze?
– Na miejscu musimy być 24 godziny przed meczem, robimy trening na głównym boisku. W dniu spotkania to już głównie hotel, żeby wypocząć, przygotować się. Później omówienie meczu z obserwatorem, najczęściej do pierwszej, drugiej w nocy. Wielkich różnic nie ma, chociaż wszystko jest dopięte na tip-top. Przejazdy z lotniska, na mecz, eskorta policyjna. Nawet czas zrobienia zdjęć obu drużyn, rozpoczęcie spotkań – to wszystko jest bezbłędnie uregulowane, co do sekundy.
A same kursy, szkolenia UEFA? Jak często w tym uczestniczycie?
– Im w niższej kategorii jesteś, tym mniejszy masz kontakt z UEFA. Raz na tydzień czy dwa dostajemy specjalne klipy, które musimy analizować i oceniać. A jeśli chodzi o wyjazdy, to w zeszłym roku byłem na dwóch. Na pierwszym, zaraz jak zostałem arbitrem międzynarodowym, a później jeszcze na szkoleniu w Nyonie dla tych, którzy będą sędziowali w Lidze Mistrzów jako dodatkowi sędziowie asystenci.
I kto te kursy prowadzi?
– Pierluigi Collina, Hugh Dallas, David Elleray. Fachowcy.
Collina to tam teraz szef wszystkich szefów.
– To jest postać. Nie dość, że był świetnym sędzią, to jeszcze zawsze bardzo charakterystycznym i medialnym. Dużo dobrego robi dla UEFA. Mieliśmy tę przyjemność, że był naszym obserwatorem w Monaco. Jak w pierwszy dzień zaczął opowiadać, to na kilka godzin zapomniałem języka w gębie, mogłem tylko słuchać, słuchać, słuchać…
Teraz chwilowo macie urlop, dokładnie jak piłkarze?
– Tak. Byczymy się (śmiech).
Tkanka tłuszczowa rośnie.
– Spokojnie, niecały miesiąc bez intensywnych zajęć żadnego spustoszenia nie powinien spowodować. Po świętach może jakiś kilogram przybędzie, ale już w pierwszym tygodniu treningów powinniśmy sobie z nim poradzić. Po świętach dostaniemy pierwsze rozpiski, później czeka nas jeszcze zgrupowanie za granicą, no i w lutym wcześnie zaczyna się liga.
Ale był taki okres, że trochę z tą tkanką walczyłeś – drakońska dieta, ostra siłownia.
– Zwłaszcza przed wyjazdem na pierwsze zgrupowanie do UEFA, wtedy to było bardzo ważne, teraz po prostu ten poziom utrzymuję. Tkanki tłuszczowej, kiedy zaczęliśmy nad nią pracować, miałem 18 procent. Dziś około 14 i to jest już zadowalający wynik dla UEFA. Chociaż 90 procent naszych chłopaków ociera się o najlepsze wyniki, poniżej 12. Brak pracy nad sobą w młodzieńczych latach, żadnej siłowni, jakieś chipsy, to teraz trochę się odbija. Natomiast nigdy nie miałem problemów z bieganiem czy kondycją…
Kiedyś mówiłeś, że źle biegasz.
– Wizualnie. Chodziło o styl. Ale szybkościowo OK.
Czyli szyderka trochę na wyrost?
– Błędy błędami – czasem się zdarzają, ale nie ma to nic wspólnego z przygotowaniem fizycznym.
Twój najtrudniejszy mecz w tym sezonie?
– Pogoń – Legia. Chociaż najsłabszy: Górnik – Lech.
Można się spierać czy masz dobry, czy zły moment. Przez pryzmat występów w Ekstraklasie raczej taki sobie. Ale generalnie: odczuwasz, że jesteście trochę lepiej ostatnio postrzegani?
– Nigdy nie będzie super, to zawsze będzie zawód wysokiego ryzyka, ale uważam, że dzięki naszej ciężkiej pracy, ten odbiór jest zupełnie inny niż parę lat temu. Nie słychać na trybunach głupich tekstów – „do Wrocławia!”. Uważam, że coraz lepiej sędziujemy i w jakiś sposób odcięliśmy się od tej tragicznej reputacji, która sędziów obciążała. Piłkarze też nas lepiej postrzegają. Na każdy mecz przyjeżdżamy wykonać swoją pracę, którą sprawia satysfakcję, ale też zarabiamy dzięki niej pieniądze. Nie przyjeżdżamy, żeby kogoś skrzywdzić. Nikt nie popełnia błędów celowo, bo tydzień później może zostać w domu… Co nie zmienia faktu, że winni porażki zawsze są sędziowie, prawda? (śmiech)
Raz zasłużenie, a raz nie, ale prawda. Trzeba mieć w tej robocie trochę szczęścia?
– Oj, trzeba. I na co dzień, i do tego, żeby móc się wybić – w odpowiednim momencie się pokazać.
Ty je miałeś?
– Miałem.
Twój ojciec mówi, że to Smuda wywróżył ci karierę…
– Kiedy dopiero zaczynałem, sędziowałem dużo sparingów na bocznym boisku Wisły – żużlowym, którego dziś już zresztą nie ma. Trenerem był mój tata albo Kazimierz Kmiecik. Bracia Brożkowie mieli może po 17 lat, grali swoje pierwsze mecze w Wiśle. Często przychodził na nie trener Smuda i mimo że bezpośrednio go nie dotyczyły, zawsze krzyczał: „jaki faul? Co, spalony?”. Celowo krytykował, patrząc na reakcje, czy będę na te „podpowiedzi” reagował, czy będę gwizdał jak on chce, czy będzie mi się mieszać w głowie. No i tak po którymś meczu podchodzi do ojca i mówi: „wiesz co, będą z niego ludzie, bo się nie nabiera…”. Fenomenem nie byłem, dopiero raczkowałem, no ale można powiedzieć, że ten słynny nos trenera Smudy był jednym z moich odkrywców.
Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA