Reklama

Kto tu jest mistrzem, a kto beniaminkiem? Legia skompromitowała się w Łęcznej!

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

14 grudnia 2014, 20:38 • 5 min czytania 0 komentarzy

Wystarczyło stwierdzić, że Ekstraklasa w końcu ma mistrza, który rozdaje w lidze karty, a już tydzień później ów mistrz dostaje w łeb. Od kogo? Od Górnika, tego z Łęcznej, beniaminka. Napisalibyśmy, że tego jeszcze nie grali, ale przecież już grali: dwa miesiące temu Legia przyjęła trzy gole, strzelając jednego, w Gliwicach. Dziś kończy tak samo, a nikt po przegranych płakać nie powinien.

Kto tu jest mistrzem, a kto beniaminkiem? Legia skompromitowała się w Łęcznej!

To miało być ładne podsumowanie kończącego się roku, brakowało jedynie kropki nad „i”. Legia do awansu do kolejnej rundy Ligi Europy dołożyć mogła imponującą przewagę w lidze – sześciu punktów nad Śląskiem i aż dziewięciu nad Lechem. A zostaje tyle, ile było dwie godziny temu. Doszły natomiast kompletnie popsute humory w Warszawie…

Gdyby koszulki zawodników były anonimowe, nikt nie miałby prawa uwierzyć, że oglądamy najlepszą w lidze obronę. Wiele akcji beniaminka przechodziło przecież raz stroną Brozia (tędy częściej), raz Guilherme. Astiz biegał tak, jakby zupełnie na ten mecz nie dotarł: przy drugim golu miał znacznie bliżej do piłki niż Mraz, w połowie drogi odpuścił, a potem dał się ograć jak dziecko, przy trzecim – sam pewnie nie wie, co robił. Rzeźniczak był niewiele lepszy, ale być dziś niewiele lepszym od Astiza to wręcz obraza. I na dokładkę Kuciak, czyli człowiek, który pierwszy strzał przepuścił między nogami, drugi tuż obok nogi, przy trzecim mógł chyba odrobinę więcej zrobić, a podając pod nogi Hasaniego, samemu się przewracając, liczył jeszcze na coś ekstra. Jego twarz ratuje jedynie to, że dzięki niemu… Legia straciła tylko trzy gole.

To był nietypowy, rzadko spotykany na naszych boiskach mecz. Same statystyki z oddanymi 38 strzałami to jedynie początek. Kucharczyk na dzień dobry wykłada piłkę Mierzejewskiemu, który zalicza imponującą asystę, Helio Pinto zaraz próbuje zrobić to samo, Żyro kopie się po czole i próbuje wymuszać faule, a Leśnodorski chwyta w przerwie Twittera i pisze, że teraz potrzebny jest cud. Ha, prezes pisze o potrzebnym cudzie, gdy mistrz przegrywa po 45 minutach z beniaminkiem różnicą trzech goli! A najlepsze jest to, że przegrywał zasłużenie.

Legia próbowała wykonać jakiś zryw, ale Berg musiałby wymienić w przerwie z siedmiu piłkarzy, a nie tylko dwóch (Jodłowiec za Pinho, Sa za Kucharczyka). Ten zryw miał niewielkie szanse powodzenia, bo Górnik Łęczna grał dziś naprawdę imponująco. Widzieliśmy w tym sezonie już nieraz próbkę umiejętności piłkarzy beniaminka, ale dziś chyba każdy wspiął się na ten najwyższy poziom. Kuciak mógł podziwiać Prusaka, Mierzejewski z Mrazem zjadali na śniadanie Brozia z Guilherme, a z przodu oglądaliśmy świetne dynamiczne akcje. Trener Szatałow narzekał niedawno na skuteczność, a Fedor Cernych walnął dziś dwa gole i zaliczył asystę. Czwarty strzelec ligi z dziewięcioma bramkami – tyle samo, co Orlando Sa.

Reklama

Działo się dziś, oj, działo. Wystarczy spojrzeć na ostatnie minuty meczu, kiedy Duda trafia w poprzeczkę, Hasani nie wykorzystuje fatalnego błędu Kuciaka, Szałachowski trafia z bliska wprost w bramkarza, Duda jednak trafia do siatki, a Saganowski jeszcze ociera poprzeczkę. Ciężko momentami było za tym wszystkim nadążyć, ale… to zupełnie jak piłkarze Legii za piłkarzami Górnika. Dziś za mistrzem Polski nie ma prawa płakać. Zawodnicy z Łęcznej wystarczająco mocno postarali się, by zimą – z powodu miejsca w tabeli – nie było im zbyt ciepło.

Leszek Ojrzyński i Mariusz Rumak – jakże odmienne to postaci. Pierwszy, gdziekolwiek się pojawia, odnosi sukces – Podbeskidzie to czwarta siła ekstraklasy w roku 2014 – drugi – wręcz przeciwnie. Lecha sprowadził do możliwie najniższego poziomu, a Zawiszy z dna nie uniósł nawet na centymetr. Trzeba to napisać wprost – Rumak w Bydgoszczy wyłożył się na całej linii. Nie wniósł do drużyny ani jednego pozytywu. Nie poprawił nic. Nie wymyślił żadnego nowego wariantu. Kompletna klęska młodego szkoleniowca, który – a przecież apelowaliśmy! – zamiast odpocząć od Lecha i nabrać trochę dystansu do piłki, od razu wskoczył do tonącego okrętu, tonąc przy okazji razem z nim. Trudno przypuszczać, żeby ktokolwiek Rumakowi – przy tak mizernym CV – zaufał jeszcze na poziomie Ekstraklasy.

Na naszych oczach narodził się Rafał Ulatowski w wersji 2.0, różniący się od poprzednika jedynie tym, że nie komunikuje się z Polakami po angielsku.

Zawisza zagrał dziś na tradycyjnym poziomie. Tradycyjnym, to znaczy:

– Sandomierski wrócił do roli ręcznika
– Micael ze Strąkiem wciąż pukają w dno od spodu
– Masłowski, grający ponoć z urazem, kompletnie niewidoczny
– atak wywołujący atak śmiechu.

Reklama

12 punktów straty do bezpiecznego miejsca. Rzeźnia.

W Zawiszy szykuje się zapewne mała rewolucja. Część kontraktów zostało już rozwiązanych, pożegnano taki żużel jak Joshua czy Argyriou, ale co z tego, skoro – ktokolwiek tam wchodzi – poziom jest albo utrzymany, albo jeszcze gorszy. Weźmy takiego Ciechanowskiego… Rocznik 1996. Niby reprezentant Polski w juniorach, niby nadzieja Zawiszy, wchodzi do gry na przeciętnego Demjana i jest kręcony jak wariat. Powiedzenie „zamienił stryjek siekierkę na kijek” można zastąpić „zamienił stryjek Argyriou na Ciechanowskiego”. Apelujemy, by nie nadużywać słowa „talent” przy tym zawodniku. Napastnicy? To samo. Kadu (najśmieszniejszy „lob” w historii futbolu) zmienia Porcellis, który po 553 minutach w Ekstraklasie wciąż czeka na premierowe trafienie. Mamy jechać dalej? Chyba szkoda czasu, bo o każdym można napisać to samo. O każdym, może z wyjątkiem Drygasa i Wójcickiego, którym jako jedynym zależy na utrzymaniu Zawiszy i którzy powinni czym prędzej się stamtąd zwijać, by ratować kariery.

Podbeskidziu do utrzymania nie brakuje już natomiast tak wiele. Różnica między bielszczanami a Zawiszą jest jednak taka, że kogokolwiek Ojrzyński wypuści – ten coś wnosi. Malinowski zmienia Slobodę – bramka. Śpiączka zmienia Demjana – efektowne trafienie z dystansu. Ojrzyński tradycyjnie nie ma z czego lepić, wypuszcza zawodników, na których zwykle nie da się patrzeć (pozdrawiamy Deję), ale – cholera – tam wybiegłby prezes Borecki albo ten jego sobowtór-masażysta z podobnie bujnym wąsem i skończyłoby się tak samo. Ojrzyński znaczy wynik. Ojrzyński znaczy utrzymanie.

Kozak z pana, panie trenerze. Naprawdę kozak.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...