– Sami pomogliśmy sobie w przegraniu tego meczu – stwierdził Smuda, mając po porażce z Lechem sporo pretensji, którymi po równo obdzielił Donalda Guerriera i sędziego Frankowskiego. Nad przyszłością nieobliczalnego Haitańczyka, jak twierdzi, musi się poważnie zastanowić. Chociaż przy okazji mógłby także nad tym, czemu poznaniacy, którzy po raz pierwszy w czasach Skorży wygrali na wyjeździe, tak śmiało pogrywali sobie dziś w Krakowie. Skorża, co ciekawe, strzelca drugiej bramki – Sadajewa również po ostatnim gwizdku nie oszczędził.
Lech w pięciu ostatnich meczach miał w zwyczaju ustawiać sobie przeciwnika zanim ten zdążył się zorientować, że granie na dobre się zaczęło, no to dziś na odwrót – przegrywał już po dziewięciu minutach. Zresztą po pierwszej i jednej z niewielu udanych ofensywnych akcji Wisły, jakie zobaczyliśmy. Sadlok na lewej stronie świetnie nawinął Formellę, dograł wprawdzie tak, że sam złapał się za głowę, ale że do bezpańskiej piłki dopadł w końcu Sarki, to za chwilę swojego trzeciego gola w tym sezonie (przy czterech asystach) mógł zdobyć Burliga – dziś znów ustawiony na boku obrony.
Gol stworzył wrażenie, że Wisła może ten mecz wygrać, ale gdybyśmy chcieli wskazać zespół, który lepiej GRAŁ w piłkę, nie tylko przed tą zmianą wyniku, ale już do końca, to tym wskazanym zespołem musieliby być goście. Wisła, mimo prowadzenia, nie miała praktycznie żadnej swobody w ofensywie, przez całą pierwszą połowę w jej grze do przodu – poza tą jedną wykorzystaną sytuacją – nie było pozytywnego akcentu. Zero Brożka, bardzo mało Stilicia i równie mało posiadania piłki. W tyłach, owszem, pozytywy były – jak zwykle w osobach Głowackiego, i solidnie asystującego mu Guzmicsa.
Lech? W sumie najbardziej w pamięci utkwiła nam okazja, po której wyrównać mógł Pawłowski, ale gdy już raz udało mu się wyjść tuż przed Buchalika, to nagle zamknął oczy i na siłę kopnął w niego.
Wiśle wszystko doszczętnie posypało się dopiero po przerwie. Jak wcześniej nie miała inicjatywy i przewagi optycznej, za to satysfakcjonujący wynik, tak nagle w moment straciła jeszcze gola i jednego zawodnika. Wyrównująca bramka Lecha to był po prostu wzór, jak powinno się to robić. Równo po sznureczku: od Pawłowskiego, przez Linettego aż po kończącego akcję Kędziorę. Bajka.
Wracając jednak do pretensji Smudy – już na przedmeczowej konferencji, pytany kto zagra w Wiśle na bokach pomocy, stwierdził wybitnie w swoim stylu, że „na skrzydłach będzie ciemno”. Do przerwy manewr z Sarkim i Guerrierem jeszcze dało się rozgrzeszać – w sumie głównie ze względu na asystę. Ale gdy już drugi Haitańczyk (ten prawdziwy) wjechał bez hamulców w nogi Kędziory, za co wyleciał z boiska, powodzenie eksperymentu stanęło pod dużym znakiem zapytania.
– Gdybyśmy grali jedenastu na jedenastu, wynik na pewno byłby inny – rzucił na konferencji Smuda, a później już bezpośrednio odniósł się do Guerriera, który w najbliższym czasie z grą w wyjściowym składzie chyba może mieć problemy. – Dniami i nocami tłumaczę jednemu i drugiemu (Guerrierowi i Sarkiemu), jak powinni walczyć, ale to są nieobliczalni ludzie. Oni nie kalkulują, wchodzą tak jak im mówi serce. Trzeba się zastanowić co dalej, bo to nie pierwsza taka sytuacja. To samo było ze Śląskiem.
W grze Lecha, nawet przy przewadze zawodnika, dałoby się znaleźć słabsze strony – bo zmarnował sporo sytuacji, bo dopuścił do groźnej okazji Stępińskiego – ale mimo wszystko z ciężkiego terenu wywiózł punkty. Dominował przez większość czasu, umiał przyspieszyć, zagrać składnie i w końcu rozstrzygnąć mecz na swoją korzyść. Znów różnicę zrobili ci, którzy w ostatnich tygodniach w Poznaniu nie zawodzą – długa piłka od Jevticia była w punkt, momentalnie napędzająca akcję, ale i Hamalainen do wprowadzonego chwilę wcześniej Sadajewa dograł tak, że zmarnować tego się nie dało.
Jako że przez pozostałe 19 minut swojego występu głównie udowadniał, że ma nierówno pod sufitem, w szatni raczej nie czekały go fanfary. Najpierw nerwowo zaatakował sędziego i aż dziwne, że nie dostał za to upomnienia, po czym dorzucił jeszcze perfidną symulkę, po której już nie udało mu się skończyć spotkania z kartkowym czystym kontem. Skorża stwierdził wprost – że bywają sytuację, po których przez Czeczena ciśnienie podnosi mu się do 130 i że zdaje sobie sprawę, że nieraz 40% jego zagrań kończy się niepowodzeniem. Czyli dzisiaj niby wygrał, a tak naprawdę ciągle jest przegranym.
***
– Musimy wymazać z głów to, co się wydarzyło. Rozpoczęła się walka o utrzymanie. Musimy zacząć stawiać fundamenty – tłumaczył przed meczem Jerzy Brzęczek. Nowy trener Lechii z każdym kolejnym tygodniem coraz dobitniej przekonywał się, że CV nie gra i z takiej zbieraniny może być ciężko cokolwiek wykręcić. Ostatnio – na domiar złego – wszystko układało się przeciwko niemu. Najpierw urazy zaczęły trapić duet Dźwigała – Janicki. Potem ten drugi padł nieprzytomny i nie dał rady kontynuować gry. A jak już na boisku zaczęło „żreć”, to z czerwoną kartką za bezmyślny faul wyleciał Bougaidis. Jednym słowem – przy najmłodszym duecie stoperów w historii futbolu – to nie miało prawa się udać. Nie miało prawa, ale się udało.
Lechia miała dziś bowiem dwóch fantastycznych zawodników. Po pierwsze – nieśmiertelnego Wiśniewskiego, który przeżyje 130976 obcokrajowców, a koniec końców i tak pozostanie lokalną gwiazdą. Po drugie – brutalnie efektywnego Cifuentesa, który najpierw wygryzł bramkarza młodzieżówki, a teraz do efektownej gry (mało kto gwarantuje takie emocje przy prostych strzałach) dorzucił jeszcze liczby. Dziś 63-letni Hiszpan zaliczył hat-trick w asystach i – niczego nie ujmując „Wiśni” – gdyby na jakiekolwiek uderzenia decydował się dziś Roman Korynt, to i on ustrzeliłby przynajmniej dublecik. Cifuentes po prostu zrobił różnicę. Neuer mógłby się uczyć – tak się właśnie wyznacza nowe standardy w bronieniu.
Kibice Lechii – widząc, co się dzieje – wręcz nie mogli w to uwierzyć, więc wyjec z megafonem („śpiewać, kurwa!!!!!!”) zaordynował wpuszczenie na boisko dymu. Altruistyczni gdańscy kibice zlitowali się nad Piastem i dali trenerowi Perezowi czas, by w tych całych oparach przekazał drużynie, co trzeba na ostatnie 25 minut. Dało to efekt, bo szybko Lechię ustrzelił niezawodny Wilczek, a chwilę później – po 78. akcji Badii w ciągu kilkuset sekund – setkę zaprzepaścił Janczyk, któremu – jak wiadomo – życiowa filozofia raczej nie pozwala na marnowanie setek. Sam Dawid – oddajmy mu to – zrobił też sporo szumu, ale Piastowi albo brakowało precyzji, albo Cifuentesa po drugiej stronie. Mateusz Bąk nie uczestniczy bowiem w akcjach bramkowych z takim zapałem, jak jego starszy kolega po fachu.
Lechia dzięki temu zwycięstwu urywa się więc na moment ze stryczka, po tej kolejce – jeśli Ruch przegra z Podbeskidziem – może mieć nawet siedem punktów przewagi nad strefą spadkową, ale za tydzień zespół Brzęczka wskoczy na inny poziom trudności. W Poznaniu Cifuentesa nie będzie, a nawet sam Wiśniewski może nie wystarczyć.