Strzelał już gola w pierwszej minucie, strzelał w drugiej, strzelał w trzeciej oraz szóstej. Dziś Lech się odrobinę spóźnił, ale skoro trafił w jedenastej, tradycji i tak stało się zadość. Zespół Macieja Skorży kontynuuje niebywałą passę, w pięciu kolejnych meczach napoczynając przeciwnika zaraz po tym jak ten wychyli się z szatni. Górnik nie nawiązał z nim dziś równorzędnej walki nawet przez jeden krótki kwadrans, był zdecydowanie słabszy i ani przez chwilę nie był naprawdę bliski zdobycia choćby punktu. Główny problem Lecha niestety polega na tym, że był to jego pierwszy tak skuteczny i przyjemny dla oka występ od piątego października.
Od czasu do czasu Kolejorz naprawdę wznosi się na taki poziom, że wygląda na klasowy zespół, godny pokazywania go w Europie czy mogący zamieszać w walce o mistrzostwo Polski. Szkoda tylko, że to „od czasu do czasu” to zwykle raz na cztery, pięć, a nieraz sześć tygodni.
Brak równości i powtarzalności, czyli niestety brak jakości.
Chociaż, oczywiście, za dzisiejszy występ Kolejorzowi należą się wyłącznie brawa. Górnik przetrwał z korzystnym rezultatem dziesięć minut, po czym przysnął tak, że Steinbors w bramce nie miał zupełnie nic do powiedzenia. Pozostawiony bez asekuracji Lovrencsics wrzucił nienagannie, ale jednak tego typu dośrodkowań oglądamy po kilka w każdym meczu. Różnicę zrobili dopiero Hamalainen do spółki z Sadzawickim, który wyskoczył do lechity nie dość, że spóźniony, to jeszcze jakoś dziwnie… Koślawo, trochę tyłem, przez co o kryciu de facto nie było w ogóle mowy.
Górnik ogrywał dotąd na wyjazdach drużyny przeciętne albo słabe – Cracovię, Zawiszę, Ruch, Podbeskidzie i Koronę, remisował również z Legią, ale koniec końców złożyło się to na najlepszy wyjazdowy wynik spośród wszystkich drużyn ekstraklasy. Dziś dokładnie ten sam Górnik miał problem, żeby odpowiedzieć choćby jedną sensowną akcją. Przed przerwą, gdybyśmy musieli wskazać tę najbardziej spektakularną, z braku laku postawilibyśmy pewnie na serię przepychanek między Gancarczykiem a Sadajewem, wyglądającą na sprytną próbę wyprowadzenia Czeczena z równowagi. Co w jakimś sensie nawet się udało, bo z żółtą kartką na koncie opuścił boisko w przerwie.
Od początku do końca był na nim za to Hamalainen (6 goli i 4 asysty w tym sezonie), który kluczową rolę odegrał też przy drugiej bramce. Wszystko zaczęło się od Jevticia i jego podania, na pierwszy rzut oka wyglądającego na lekko wbrew logice. Fin, żeby dostać piłkę, musiał najpierw obiec obrońcę, dosyć naokoło, potem dosłownie o milimetry zdążyć przed Steinborsem, dzięki czemu piłka trafiła wreszcie pod nogi Pawłowskiemu, który mocnym kopnięciem wpakował ją do siatki.
Górnikowi z jego dzisiejszą formą było już stosunkowo blisko do pamiętnego 0:5 z Wisłą. Nie doczekaliśmy się oczywiście tak jednostronnego lania, ale zabrzanie byli dla gospodarzy równie nieszkodliwi, jak wtedy dla Wisły. Jeśli Bartosz Iwan po ostatnim gwizdku mówi przed kamerą Canal+, że Lech był do ogrania, to umówmy się – traktujemy to w kategoriach nieśmiesznego i niezrozumiałego żartu. Ale że opowiedzianego przez piłkarza, który w tym meczu uczestniczył? Dziwne.
Lech po przerwie, po raz pierwszy od październikowego meczu z Bełchatowem, spokojnie dowiózł prowadzenie, powiększając je o jeszcze jedną bramkę. Znów po stałym fragmencie, dobrej wrzutce Jevticia i zupełnie zawalonym kryciu w polu karnym, co skrzętnie wykorzystał Kędziora.
Na wysokie albo bardzo wysokie noty zasłużyła większość zawodników Lecha. Świetnie wyglądali Trałka czy Hamalainen, Kędziora zaliczył jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy seniorski mecz w karierze. Wygrał zespół. Zawiódł tylko Keita, który po wejściu na boisko zaliczył sto procent nieudanych zagrań. No, ewentualnie Sadajew. Chociaż dzisiaj to detale, bo naprawdę, gdyby Lech grał w ten sposób w chociaż co trzeciej kolejce, ta liga byłaby ciekawsza.
Fot. FotoPyK