Ile razy oglądaliście nawet nie krajowe gwiazdy, nawet nie gwiazdeczki, co chłopaków dopiero rozwijających skrzydła, a już wyjeżdżających za granicę? Ile razy czytaliście ich wypowiedzi w stylu „kit z tym, zawsze mogę tutaj wrócić”? Bo my co najmniej kilka. I teraz, kiedy patrzymy, jak kolejni goście szorują twarzą po podłodze, zaczynamy sobie mocniej to przypominać…
Pamiętacie, kto opowiadał o zapyziałej Ekstraklasie? O lidze przesiąkniętej brudem i oszczerstwem? O smrodzie i obłudzie? No i przede wszystkim o tym, że wolałby zakończyć karierę niż znów grać w Polsce? Tak, to ten, co chciał się z niektórymi całować po brodzie, tylko nie tej na twarzy. Otóż Wojtek Pawłowski okazuje się dziś najbardziej konsekwentnym gościem w naszym futbolu, bo jak powiedział, że w Polsce grać nie będzie, tak… nie gra nadal. Co prawda wrócił do kraju, ale trenerzy wobec niego mają nieco inne plany: jeden mecz na koniec minionego sezonu Ekstraklasy, niespełna dwa (czerwona kartka) w obecnym i fajrant. Facet, który sam o sobie mówił, że strzały Saganowskiego łapie jedną ręką, dziś traci gole z takimi zespołami, jak Piast Żmigród (trzy) czy Foto-Higiena Gać (cztery).
Oj, nie ma ta liga szczęścia do Pawłowskich. Dopiero co wydawało się, że będzie ich za dużo, że Szymonowi z Lecha rośnie silna konkurencja, a tak naprawdę to walka nie została nawet podjęta. Bartek po występie przeciwko Barcelonie delikatnie odbił się od hiszpańskiej ściany, a i tak wracał do kraju jako gwiazda i opowiadał o różnicach. Na przykład takiej, że dopiero w Primera Division nauczono go taktyki i gry w obronie, więc… za brak dyscypliny taktycznej – jak któregoś razu zauważył bodaj trener Wdowczyk – na dzień dobry dostał w Lechii wędkę. Dziś nie ma już problemu z miejscem w składzie u Schustera, ale u Machado, Untona i Brzęczka. Wymowne, a zarazem smutne.
I niestety, takich przypadków jest więcej, znacznie więcej. Sandomierski, który w tym sezonie w Zawiszy wręcz się momentami ośmieszał. Albo Michalski, który z wojaży wrócił do Polski, na dzień dobry odbił się od jednego klubu (Jagiellonia) i próbuje pukać do następnego (Bełchatów). W dość podobny sposób odbija się Horoszkiewicz, który kraj opuszczał akurat jako kompletny anonim. A taki Mikołaj Lebedyński, którego w Wiśle Płock witają jedynie na końcówki, kilka goli dla Pogoni przecież przed wyjazdem ustrzelił.
Po co o tym wszystkim piszemy? Bo coraz więcej jest gości, którzy w Polsce po jednej dobrej rundzie myślą, że cały świat stoi u ich stóp, łapią kontrakt zagraniczny i opuszczają granicę, cwaniakując. – Przecież zawsze mogę tutaj wrócić – mówił choćby Mariusz Stępiński, który jako jeden z nielicznych akurat po powrocie gra regularnie. Ale, niestety, tak mówi nie tylko on, a właściwie większość i coraz to większe grono musi potem bić się w pierś. Bo to przecież trzeba najpierw przełknąć gorzką pigułkę na Zachodzie, przestać gwiazdorzyć po powrocie i zrozumieć rzeczywistość. Obaj panowie Pawłowscy, Sandomierski czy Michalski dopiero próbują zrozumieć…
Co ciekawe, w miarę podobną zależność zauważyliśmy z obcokrajowcami. Sernas błyszczał w Ekstraklasie, chwilę pojeździł za granicą i cieniuje w Wigrach Suwałki. Zubas uważany był za bramkarską czołówkę, zniknął na chwilę i siedzi w Bełchatowie. To samo Nwaogu – były liczne bramki w pierwszej lidze, transfer do Niemiec i po nieudanej próbie w Ekstraklasie wciąż tylko jej zaplecze.
Przede wszystkim jednak ciekawi jesteśmy, co będzie dalej. Jak potoczą się losy takiego Wolskiego, Kupisza, Dawidowicza, Wolańskiego, Chrapka czy Mateusza Lewandowskiego? Oni też przecież wyjeżdżali po nielicznych przebłyskach, bez wybitnie mocnego gruntu w kraju, no i z nastawieniem „trudno, najwyżej wrócę”. Okazuje się, że to wcale nie takie proste.