Rozczarowany musi być Wojtek Kowalczyk, czyli autor prawdopodobnie najbardziej brawurowej i entuzjastycznej wizji dotyczącej polskiej drużyny klubowej, jaka w tym sezonie w ogóle pojawiła się w mediach. Rozczarowany, bo Jagiellonia, jak tylko „Kowal” zobaczył ją oczami wyobraźni w walce nawet o mistrzostwo Polski, zaczęła przegrywać jeden mecz za drugim – w Pucharze Polski z Lechem i w lidze z Bełchatowem oraz Ruchem. Dziś też weszła w mecz tak, że Michał Probierz chwilami wychodził z siebie, choć ostatecznie zremisowała na wyjeździe z Lechią 1:1. W dodatku ograbiona przez sędziów z jednej prawidłowo zdobytej bramki.
Zaczęło się jednak niewesoło. Już po kwadransie przegrywała jednym golem, a mogła nawet trzema.
5. minuta – 1:0 po bardzo dobrym dośrodkowaniu Nazario i główce… No właśnie – przez długi czas obowiązywała wersja, że swojego siódmego gola w tym sezonie zdobył Colak, ale jak się jednak przyjrzeć bliżej, to najmocniej w polu karnym „popracował” Madera. Nie dość, że nie przepchnął się na tyle zdecydowanie, żeby wybić piłkę, to jeszcze dziubnął ją w kierunku własnej bramki.
8. minuta – konkurencję Maderze próbował robić Straus i z pewnością nie miało to nic wspólnego z próbą udowodnienia, że na lewej stronie może się spisać lepiej niż Wasiluk. Najpierw źle podał do przodu, a gdy piłka wróciła mu pod nogi, źle podał również do bramkarza. Colakowi umiejętności starczyło jednak tylko by ograć Drągowskiego, żeby zmieścić piłkę w siatce niekoniecznie.
15. minuta – to już najlepsza zespołowa akcja Lechii, z udziałem Makuszewskiego, Nazario i Vranjesa, zakończona soczystym uderzeniem w poprzeczkę tego ostatniego.
Jerzy Brzęczek, po tym jak we wtorek przejął Lechię, narzekał w mediach, że pierwszy dzień treningów był tak słaby, że łapał się za głowę. W kolejnych było lepiej, ale drużyna musi zacząć komunikować się w języku polskim, nie może być dłużej zlepkiem przypadkowych ludzi. Nie będziemy wyciągać żądnych wniosków, doszukiwać się zmian, które w tak krótkim czasie nie mogły nastąpić, ale fakt, że ten pierwszy kwadrans po zmianie szkoleniowca był w wykonaniu gdańszczan wzorcowy. Tylko kwadrans…
W 26. minucie opisywanie tego meczu i próby wyciągania jakichś daleko idących wniosków mocno straciły na znaczeniu, bo JAGIELLONIA ZDOBYŁA PRAWIDŁOWĄ BRAMKĘ, nieuznaną przez sędziego Musiała, któremu asystent niesłusznie zasygnalizował spalonego.
Oczywiście, za chwilę Jaga strzeliła jeszcze jedną – całą akcję bardzo dobrą przebitką rozpoczął Wasiluk, fatalnie w obronie zachował się zwłaszcza Leković i w efekcie Tymiński trafił do siatki w ekstraklasie po raz pierwszy od lutego 2011 roku (55 meczów ciszy, tak jak wczoraj Sarki). Nigdy jednak nie dowiemy się, co by było gdyby Jagiellonia do wyrównania tej poprawki nie potrzebowała.
Druga połowa, jeśli chodzi o jakiekolwiek istotne wydarzenia, była w odróżnieniu od pierwszej taką klapą, że tym bardziej nie warto o niej pisać. Wynik się nie zmienił – Lechia zremisowała z Jagiellonią, po meczu – jeśli mowa o czysto piłkarskiej jakości – stojącym na bardzo przeciętnym poziomie.
Cała reszta to pojedyncze ciekawostki. Dobry występ Bruno Nazario, któremu wychodziło dziś sporo wrzutek, włącznie z tą, po której Lechia objęła prowadzenie. Wejście z ławki Bartłomieja Pawłowskiego, który musi być w naprawdę dramatycznej formie, że od składu odstawiają go wszyscy kolejni trenerzy – nie tylko Schuster, ale też Machado, Unton oraz Brzęczek (dziś po wejściu na boisko zepsuł zresztą idealną kontrę, gdy Lechia wychodziła trójką na tylko dwóch obrońców Jagi).
Wreszcie na koniec wypada odnotować być może chwilowy dołek Mateusza Piątkowskiego, który w ostatnich tygodniach nie wygląda na potencjalnego króla strzelców ekstraklasy i na swojego 12. gola w czeka już 370 minut. A ponad 400, gdyby liczyć jeszcze Puchar Polski.
Jaga po dzisiejszym meczu zatrzymuje się na czwartym miejscu, wicelidera zostawiając Wiśle.