Guus Hiddink gra w otwarte karty – jeśli dziś z Łotwą Holandia się nie obudzi, on zrezygnuje z prowadzenia reprezentacji. Zrezygnuje z próby wykrzesania nowej energii z brązowych medalistów Mistrzostw Świata, zrezygnuje z próby obudzenia w nich ducha zwycięzców, który prawdopodobnie został zgaszony przez Argentyńczyków. Hiddink powie pas w kampanii o Euro 2016, ale wraz z jego rezygnacją nie zniknie najpoważniejszy problem Holendrów. Problem – można by rzec – naturalny. Problem ze starzeniem się roczników 1983 i 1984…
Dorastali w wyjątkowej atmosferze. Najpierw van Basten i Gullit, mistrzostwo Europy w 1988 roku, później sukcesy ich rodaków w klubowych rozgrywkach, wreszcie wielki Ajax, który na ich oczach zdobywał Puchar Zdobywców Pucharów, Puchar UEFA, a w końcu i Puchar Europy, najważniejsze klubowe trofeum kontynentu. Na dokładkę jeszcze szał w związku z organizacją Euro 2000, dokładnie w momencie, gdy wchodzili w dorosły futbol.
Im wróżono porównywalne sukcesy. Mieli to wszystko powtórzyć, a kto wie, może i przebić. Złote pokolenie. Roczniki 1983 i 1984, holenderska generacja urodzonych zwycięzców, która… niczego nie wygrała.
Arjen Robben, Klaas-Jan Huntelaar, Robin van Persie, Wesley Sneijder, Rafael van der Vaart, John Heitinga, Demy de Zeeuw, Nigel de Jong. Urodzeni na przestrzeni 24 miesięcy, przechodzący wszystkie szczeble szkolenia w czasach, gdy Holandią co i rusz wstrząsały piłkarskie sukcesy – czy to tercetu Rijkaard-Gullit-van Basten, czy później, te związane ze złotą generacją Kluiverta, Bergkampa, braci de Boer, Davidsa i Seedorfa. Wychowani w renomowanych szkółkach piłkarskich, ogrywani w najlepszych zespołach, sprzedawani za miliony. W klubach osiągali niesamowite sukcesy – tak Sneijder, prowadzący Inter do zwycięstwa w Lidze Mistrzów, jak i Robben odnajdujący się w Bayernie po latach straconych na leczeniu kolejnych kontuzji, czy van Persie wygrywający pod wodzą Sir Alexa Fergusona upragnione mistrzostwo Anglii. De Jong, van der Vaart, Huntelaar – większość z nich poznała smak złotych medali w swoich klubach, zdobywając kolejne puchary, jeśli nie te najważniejsze, europejskie, to chociaż na własnych podwórkach.
Tylko w kadrze zawsze było jakieś “ale”. Jasne, chyba każdy piłkarz na świecie chciałby skończyć karierę z dwoma medalami Mistrzostw Świata, nawet jeśli to medale w kolorze srebnrym i brązowym, jednakże patrząc na ich historię, szczególnie w ostatnich latach, gdy byli już doświadczonymi, spełnionymi zawodnikami – trudno nie powstrzymywać uczucia zawodu. Szczególnie, że wciąż rósł kompleks hiszpańskich rówieśników, których “złota generacja” naprawdę zebrała sporo złota do reprezentacyjnych gablot.
Symbolika jest niesłychanie wymowna – to Hiszpanie dali tym zawodnikom największą lekcję, ogrywając w dogrywce finału MŚ 2010. To Hiszpanie skarcili brak skuteczności Robbena, to Hiszpanie wykorzystali ich błąd w ostatnich minutach. Wreszcie to Hiszpanie stanowili pierwszy płotek na ich drodze do zemsty cztery lata później. Holendrzy rozbili swoich rywali w pył, zdominowali ich i upokorzyli. Wydawało się, że po takim starcie zwyczajnie muszą odpalić, muszą wreszcie wznieść w górę trofeum w pomarańczowych, reprezentacyjnych koszulkach.
Dalszą historię wszyscy znają doskonale. Wszyscy wiedzą, jak Holendrzy pod wodzą – wydawałoby się – genialnego van Gaala przeszli przez fazę grupową, jak walczyli w kolejnych spotkaniach, jak przegrali po niesłychanie bezbarwnym meczu z Argentyną, tradycyjnie, w rzutach karnych. Jak “jedenastkę” zmarnował Vlaar (on akurat z rocznika 1985), jak zepsuł ją Wesley Sneijder.
Holendrzy, nawet jeśli nie mówili o tym głośno, musieli zdawać sobie sprawę – jeśli nie teraz, to kiedy. Jeśli nie w apogeum formy Robbena, jeśli nie z wciąż sprawnymi i skutecznymi van Persiem i Sneijderem, jeśli nie z harującym Kuytem – kiedy!
Van Gaal odszedł do Manchesteru United, zastępujący go Guus Hiddink otrzymał gości, którzy przeżyli już wszystko, a swoje największe marzenia przegrali kilkadziesiąt dni temu w serii rzutów karnych. Kolejne miesiące potwierdziły, że coś w reprezentacji Holandii dobiega końca.
Porażka z Czechami po dramatycznym golu w końcówce. Porażka z Islandią po fatalnej grze bez jakiegokolwiek pomysłu. Zniechęcenie. Przygaszony błysk w oczach. Świadomość nieuchronnie zbliżającej się piłkarskiej starości. Holenderska generacja złotych chłopaków już wie, że turniej we Francji wypada późno. Dla nich, wkraczających w wiek chrystusowy, zdecydowanie za późno. Patrząc na ich otępiałe spojrzenia, gdy otrzymywali kolejne ciosy od Islandii, patrząc na ich bezradność i brak jakiegokolwiek planu (bo “spójrzmy co zrobi Robben” ciężko nazwać dobrym planem) – widać, że trzeciej szansy już nie będzie.
Na razie jeszcze nie przyjmują tego do siebie, na razie jeszcze walczą, ale apel Hiddinka, ten krzyk rozpaczy o przebudzenie znudzonych rutyniarzy, to chyba jeden z ostatnich akordów TEJ reprezentacji. Jasne, prędzej w oceanach wyschnie woda, niż Holandii zabraknie utalentowanych zawodników, ale budować trzeba prawie od nowa. Wokół Depaya, wokół Blinda czy de Vrija, może Strootmana i Wijnalduma. Wokół zawodników otrzaskanych z grą na mundialu, wokół gości, którzy mimo wciąż młodego wieku mają już spore doświadczenie, ale których dotąd nie nauczono, co zrobić, gdy nie będzie Robbena. Van Persiego. Huntelaara. Sneijdera.
Dziś z Łotwą wynik będzie bardzo ważny – przede wszystkim dlatego, że w końcu Holandia naprawdę może się nie dostać na francuskie Euro. Jeszcze ważniejsza będzie jednak postawa holenderskich wyjadaczy i tamtejszej młodzieży. Czy ci pierwsi naprawdę mają jeszcze ikrę, by po raz ostatni spróbować w Euro 2016? Czy ci drudzy naprawdę sobie poradzą, jeśli trzydziestolatkowie zapragną zejść ze sceny?