Nic w tej lidze nie jest dane na zbyt długi okres czasu. Ruch Chorzów jednego dnia zostaje rewelacją ekstraklasy, szaleje w pucharach, kibice kochają Kociana, a już za chwilę jest autsajderem niepotrafiącym strzelić gola, obawiającym się o utrzymanie. Jagiellonia? Na odwrót. Jeszcze w piątej kolejce nikt nie zwraca na nią uwagi (przecież to tylko Jagiellonia), ale w dziesiątej – czary, mary – już zachwyca, wymienia się ją jako kandydata do czołowych lokat. Za moment wszystko znów może się obrócić o 180 stopni. Słabi będą silnymi, silni słabymi i kibice nie powinni być zaskoczeni. Nawet gdy zobaczą Smutnego Waldemara jako wesołego, tak jak dzisiaj. W Chorzowie obejrzeliśmy absolutnie niesamowite spotkanie. Ci, którzy od tygodni nie umieli strzelać, nagle robili za ekspertów. Dna sięgnęli zaś ci, których notorycznie chwaliliśmy.
Przed meczem aż trudno było stwierdzić, który zespół powinien być dla nas większą niewiadomą – Ruch, będący ostatnio w najsłabszej formie od momentu kiedy o mały włos spadłby z ekstraklasy, czy jednak Jagiellonia – przez niektórych promowana już jako zespół zdolny walczyć o puchary. Na papierze, patrząc na pozycje w tabeli (trzecia do piętnastej) zdawałoby się dosyć jasne, że faworytem są goście. Ale wszyscy znamy ekstraklasę – tu nic nie jest aż tak oczywiste. Z obu jedenastek wypadli podstawowi zawodnicy (Malinowski, Pazdan, Gajos). Waldemar Fornalik wreszcie zareagował też na dyspozycję Starzyńskiego, bo choć wcale nie odstawił go od wyjściowego składu, to boiskową „dziesiątkę” Ruchu miał dziś nietypowo imitować Zieńczuk. Starzyński z kolei – jakby po to, żeby zdjąć z niego nieco presji, odwrócić uwagę, odciążyć z części obowiązków – miał grać tam, gdzie dotychczas widzieliśmy Babiarza.
Fakt, że nic w tej lidze nie jest całkiem oczywiste, potwierdził się szybciej niż myśleliśmy. I nieważne, że zaczęło się planowo. Piątkowski obił Kamińskiego, parę minut później znów w bramkarza Ruchu kopnął Romanczuk, aż w końcu – do trzech razy sztuka – ten sam piłkarz wreszcie wbił piłkę do siatki. Trzeba dodać, że defensywa Ruchu zachowała się wprost skandalicznie. Ukrainiec przy stałym fragmencie (!) miał wokół siebie dobre pięć metrów miejsca, żadnego krycia, żadnej asekuracji. Niebywałe, że nikt się nim nie zainteresował (z powierzchownego „śledztwa” wynika, że powinien to zrobić Zieńczuk).
Pomyśleliśmy „no jasne, wszystko po staremu”. Ale nic z tych rzeczy – to był dopiero początek. Ruch w ciągu zaledwie 15 minut wyszedł od stanu 0:1 do 3:1, mimo że – przypominamy – w ostatnich tygodniach z trudem przychodziło mu w ogóle oddawanie celnych strzałów. Jeśli Jagiellonia, zgodnie z życzeniem Wojtka Kowalczyka, naprawdę chce grać w pucharach, to musi jednak sporo zmienić w swojej grze obronnej, bo dziś Irtysz Pawłodar zrobiłby z niej miazgę. Baran przy bramce na 1:1 zrobił wszystko, czego nie powinien. Oczywiście – świetnie podłączył się Konczkowski, poszedł na złamanie karku, ale w normalnych okolicznościach jego rajd nie miał szans na powodzenie. Ale przy asyście Barana – owszem, zakończył się faulem i w efekcie rzutem karnym wykorzystanym przez Starzyńskiego. Gol numer trzy też był zresztą efektem drzemki białostoczan, która doprowadziła do tego, że Gigołajew wyłożył piłkę Kuświkowi na pustą bramkę. Tak naprawdę, największym promykiem nadziei dla chorzowskich kibiców mogło być trafienie drugie, bo zawierało w sobie wiele elementów niewidzianych w grze Ruchu od tygodni. Dziwniel przez kilka kolejek prawie nie podłączał się do akcji ofensywnych, a kiedy już to robił, to wybitnie bez jakości. Tym razem na odwrót – poszedł do przodu jak strzała. Brakowało celnych strzałów (właściwie – jakichkolwiek)? No to nagle dostaliśmy pięknego woleja Kowalskiego.
Cuda, cuda w Chorzowie. I 3:1 do przerwy.
Ruch długo śrubował wszystkie niechlubne serie, więc dziś je spektakularnie przełamywał – po raz pierwszy od początku października udało mu się objąć prowadzenie, dwoma golami prowadził pierwszy raz od maja. No i w 45 minut strzelił więcej goli niż w pięciu poprzednich spotkaniach przy Cichej. Dalej nie będziemy wyliczać, ale znaleźlibyśmy tych rekordów jeszcze kilka. W każdym razie – absurd wydarzeń w Chorzowie po przerwie idealnie się dopełnił. Ruch był w takim gazie, że Waldemar Fornalik w pewnym momencie postanowił znokautować… niewinnego sędziego bocznego. Przez chwilę wydawało się, że Rafał Rostkowski po zderzeniu z trenerem nie będzie zdolny do kontynuowania swojej pracy, ale jednak pozbierał się z murawy, zgarnął chorągiewkę i wszystko wróciło do normy. Do normy, czyli do oglądania kolejnych bramek gospodarzy. Na długo, oj na długo zapamięta to spotkanie młodziutki Drągowski, któremu wiele razy do tej pory pomagało szczęście, a dziś był po prostu bezradny przy tym jak łatwo gracze Ruchu rozpracowywali Jagiellonię. W 70. minucie na boisku pojawił się Efir, a i tak zdążył strzelić gola i zaliczyć asystę. Co z tego, że w końcówce odpowiedział Tuszyński, skoro było już 2:5.
Serio, nic z tego meczu nie rozumiemy, ale dla oka to była uczta!