Jednym z bohaterów sobotniego meczu z Niemcami był – no, trzeba to napisać wprost – Adam Nawałka. To, jak postrzegamy jego pracę z kadrą, to istna sinusoida, ale akurat teraz selekcjoner jest na absolutnym topie.
Mógł się ten mecz skończyć na sto różnych sposób, a w przerwie opinie były raczej zbieżne: porażka wisi w powietrzu. Ale nie ma żadnego sensu dzisiaj skupiać się na tym, co było złe, skoro zdarzyło się aż tak wiele dobrych rzeczy. Mieliśmy szczęście? Tak. Ale pomogliśmy mu ze wszystkich sił. I pomógł temu szczęściu także selekcjoner, podejmując trafne decyzje. Dobrze zestawił jedenastkę i dobrze kierował drużyną w czasie meczu, przeprowadził udane zmiany. Zdecydował się na grę dwoma napastnikami, na co odwagi zazwyczaj nie mieli jego poprzednicy. On to zrobił i to w meczu przeciwko mistrzom świata. Miał przeczucie, że potrzebuje Arkadiusza Milika, bo przecież poza przeczuciem za Milikiem nie przemawiało nic, na pewno nie dorobek z Ajaksu. Ale wierzył w niego, w jego parametry i współpracę z Lewandowskim. Powołał go na mecz z Gibraltarem, za co był mocno krytykowany (akurat za to nie przez nas, ale był – aktualizacja: przez nas też, sprawdziliśmy), a teraz się okazało, że to faktycznie część większego planu. Że on tego Milika wtedy po prostu potrzebował, by powoli wpasowywać go w skład na Niemców. Grzebał też Nawałka w tej polskiej lidze, przebierał, oglądał, aż wygrzebał Sebastiana Milę i jak gdyby nigdy nic dał mu zadebiutować (debiut w tej kadencji trenera) akurat w takim momencie. Nie interesowało go, że Mączyński rozegrał wcześniej dużo więcej minut. Uznał, że potrzebuje na placu Mili. A ten zrobił to, z czego jest znany: odpalił torpedę. Frywolność, z jaką trener wrzucał ligowców na głęboką wodę, nagle okazała się zbawienna.
Nie wiadomo, jak potoczy się kariera Nawałki w kadrze, mecz z Niemcami nie jest szczególnie miarodajny – z tego względu, że przy tej samej grze mógł zakończyć się porażką. Ale za kilka dni, po spotkaniu ze Szkocją, będziemy już znacznie mądrzejsi. W razie zwycięstwa, droga do Euro 2016 zrobi się nagle znacznie prostsza. Przyznać rację trzeba Zbigniewowi Bońkowi, który niedawno apelował: – Nie ma sensu strzelać do Nawałki, bo on jeszcze tej kadrze nawet nie zdążył zaszkodzić… I faktycznie: minęło kilka dni i facet ma komplet punktów.
Kiedy Nawałkę wybierano, broniliśmy tej kandydatury: pisaliśmy, że Polak nie musi być głupi, że były szkoleniowiec Górnika ma cechy charakteru pozwalające mu poprowadzić taki zespół, że jest perfekcjonistą i że swoje w życiu widział jako piłkarz i jako trener. Nawet mieliśmy zamiar wstrzymać się z jakimikolwiek ocenami do czasu eliminacji ME, ale jak to zwykle bywa: nie wytrzymaliśmy. A to dlatego, że bywały okresy, gdy Nawałka nas zwyczajnie wpieniał. Powoływał piłkarzy w liczbach przerażających, wystarczy przypomnieć, że na pierwsze dwa spotkania wezwał Marcina Kamińskiego, Marcina Kowalczyka czy Michała Pazdana, ale Kamila Glika z Torino – nie. Na prawej pomocy to nie Kamil Grosicki miał wtedy szaleć, tylko Piotr Ćwielong. Jakoś ta cała kadra wirowała w nieznanym kierunku i trudno było uznać, że w tym szaleństwie jest metoda. Nawet dzisiaj nam się zdaje, że jej wcale nie było: że ten początkowy okres wielkich testów ligowych to była jakaś totalna głupota i strata czasu. Tylko jakie to ma teraz znaczenie? Żadnego.
O ile Nawałkę jako selekcjonera przywitaliśmy ciepło, o tym później nie mogliśmy się wśród jego pomysłów odnaleźć, a gdy jeszcze rozpoczął się ten cyrk z proszeniem się Eugena Polanskiego o łaskę: hamulce nam puściły. Całe szczęście, że sprawa skończyła się tak, jak się skończyła. W efekcie w polskim składzie – bez farbowanym lisów – pierwszy raz w historii ograliśmy Niemców. Polanski, cóż wyszedł na durnia, a drużyna pokazała, iż wcale go nie potrzebuje. Nie wiadomo, jak mecz by się potoczył, gdyby drużyna zagrała tak, jak Nawałka początkowo planował – z Polanskim zamiast Jodłowca w podstawowym składzie. Nigdy tego nie sprawdzimy. Natomiast już wiemy, że przypadkowo – bo na skutek focha zawodnika Hoffenheim – stworzyła się solidna, zdolna do wygrania takiego meczu jedenastka.
To że Nawałka wygrał, to nie znaczy, że trzeba od razu przyklasnąć każdej decyzji, jaką podejmował w przeszłości. Ale na pewno oznacza to, że dzisiaj tak nam, jak i wszystkim wokół przyda się przystawić trochę lodu do głowy i zaufać selekcjonerowi odrobinę bardziej. Kupił sobie święty spokój chociaż na chwilę. Bo choć – czego w żaden sposób nie mamy zamiaru „odszczekiwać” – ta drużyna wyłoniła się z chaosu, to być może z chaosu powstanie nagle coś trochę trwałego i być może właśnie doszliśmy do tego momentu, w którym kończą się szalone, często niedorzeczne eksperymenty, a zaczyna się obróbka tego, co ten chaos przyniósł.
Zgadujemy, że sam Nawałka wie, iż początek jego pracy był dziwny i że gdyby mógł cofnąć czas, dałby sobie spokój z Wiluszami, Marciniakami i innymi Kosznikami, od razu wziąłby Glika z Szukałą i ich zgrywał. Wtedy przedobrzył, ale to już nie ma znaczenia. Było, minęło. Dzisiaj – tak się nam zdaje – kadra naprawdę wygląda uczciwie: to są faktycznie najlepsi polscy piłkarze, ustawieni w logiczny sposób. Może dałoby się na siłę pokłócić o dwa czy trzy nazwiska, ale zapewne nie byłyby to nazwiska do podstawowej jedenastki i generalnie byłyby to trochę kłótnie dla kłótni (nie ukrywamy, kłótnie dla kłótni to nasze redakcyjne hobby, ale czasami mamy przesyt). Najważniejsze są suche fakty: sześć punktów na sześć możliwych. Nawałka rzeczywiście nie zrobił tej drużynie krzywdy, a na pewno w znaczący sposób pomógł wygrać z Niemcami. Jeszcze nie zapisał się w historii polskiej piłki niczym złym, ale już zapisał się czymś wspaniałym: powalił mistrzów świata.