– Niektórzy piszą, że to może być prawdziwy hit – i ja też tak myślę – ale są z tyłu głowy jakieś drobne obawy, że ludziom czegoś w tej książce zabraknie. Bo że będzie się świetnie czytać to wiem. Mój kumpel, razem z którym pracowałem nad zaSYPAnym, Paweł Hochstim mówi: „Zaraz, kto ma głośniejsze nazwisko? Iwan czy Sypniewski? Którego kibice bardziej dziś pamiętają?”. I te książki, niestety, będą siłą rzeczy porównywane. Odpowiedź jest jednak taka, że dla dzisiejszego kibica poważniejsze nazwisko powinien mieć Sypniewski. Pamiętają go z Ligi Mistrzów, pamiętają z boiska i spoza boiska – mówi Żelisław Żyżyński, wieloletni dziennikarz, który spisał właśnie wspomnienia “Sypka”.
To był dla Igora duży wysiłek?
Bardzo duży. Bo Igor jest dziś człowiekiem bardzo schorowanym. On o tym opowiada i ja też wiem, że wiele go te opowieści kosztowały. Kiedyś, kiedy grał w Ceramice Opoczno, wysłano go do grupy AA. Chodził tam, wiedział, że to może mu pomóc, ale problem stanowiło otworzenie się przed grupą. Na takim spotkaniu dostaje się brawa, gdy powie się prawdę i gdy ludzie zaczynają ci wierzyć, ale Igor – choć zbierał oklaski na stadionie – tam ich nigdy nie zaznał. Pozostali nie uwierzyli, że w pełni się otworzył. Ale teraz ja te brawa mu biję, bo wiem, że powiedział wszystko to, co pamięta, będąc jednocześnie surowym wobec samego siebie. To był dla niego wysiłek nie tylko psychiczny, ale – przez problemy zdrowotne – również fizyczny.
Zajrzyj do SKLEPU WESZŁO, by kupić zaSYPAnego
Któregoś razu, zaczepiony na Twitterze jak idą prace nad książką, odpowiedziałeś: „Igor bardzo się stara”. Wymowne.
Bo to była bardzo trudna książka. Jeśli jeszcze coś w życiu napiszę, to na pewno będzie to książka prostsza. To nie jest historia, jak Grześka Szamotulskiego, że jedzie się w Polskę, spotyka znajomych, rozmawia przy piwie, śmieje, przypomina kolejne anegdotki i sprzedaje książkę, przy której uśmiech nie schodzi z twarzy. Tutaj mamy zupełnie inny rodzaj wspomnień i inaczej trzeba przekazać je czytelnikowi. Igora momentami męczyło to wyciąganie rzeczy z przeszłości, ale on bardzo chciał, by ta książka powstała – ku przestrodze następnych pokoleń. Obaj jesteśmy z Łodzi i wiemy, że to miasto – przy całym jego uroku, bo ja to miasto kocham – ma w sobie coś takiego, co zniszczyło wielu piłkarzy. Było co najmniej kilku bardzo dobrych piłkarzy, których spotykano potem na bazarach, jak leżeli pod stołem i prosili o pięć złotych.
Bez wskazywania palcem – piłkarzy z niemałymi nazwiskami.
Można by powiedzieć o kilku, jeśli nie kilkunastu ludzi i z Widzewa, i z ŁKS-u. Takich, którzy po zakończeniu kariery albo jeszcze w jej trakcie stoczyli się bardzo nisko. I to boli.
Uśmiechałeś się czasem przy książce Sypniewskiego czy kompletnie wpadłeś w wir tej smutnej historii?
Pewnie, że uśmiechałem. Książka jest smutna choćby dlatego, że opowiada ją piłkarz, który mógłby być teraz na topie, a ostatnio będąc w Grecji widział byłych kolegów – którzy nie mieli takich umiejętności i nie byli tak kochani przez publikę – w loży VIP, z Rolexem na ręku. Z Polski przyjechał natomiast Igor, który zastanawiał się, czy może sobie pozwolić na kawę, bo nie wie, czy mu wystarczy. Jest natomiast wiele momentów bardzo dobrych: bez mroku, a z jupiterami na największych stadionach i w zakątkach szatni. Są więc chwile do zastanowienia, do dłuższego zastanowienia, ale też do śmiechu i wchłonięcia atmosfery wielkiej piłki, której Igor liznął.
Mówisz, że Sypniewski mógłby siedzieć z Rolexem w loży, on sam w książce żartuje o oglądaniu kadry na stadionie z winem w dłoni… Gdyby tak się te losy układały, to takie autobiografie by nie powstawały – ani ta, ani Iwana.
Paul Merson napisał książkę w momencie, kiedy był ekspertem w telewizji brytyjskiej. Niektórzy chcą się więc podzielić taką historią z perspektywy osoby, która to przeżyła i wyszła na prostą. Kolejny przykład: Effenberg. On dziś jest celebrytą, a nie bał się opowiedzieć wielu mocnych historii. Wiadomo, ta granica istnieje – albo spadniesz jeszcze niżej, albo w porę się obudzisz i pozbierasz. Niektórzy tę granicę przekroczyli.
Andrzej Iwan o swojej książce, co chyba podkreślał też Krzysiek Stanowski, mówił: terapia. Ostatnio Grzegorz Król, który również spisuje wspomnienia, użył tego samego słowa. A Igor?
Zastanawiałem się nad tym. Myślę, że u niego dominowała chęć rozliczenia z przeszłością. I to, aby coś pozostało dla jego synka Kacpra, który zaczyna kopać w ŁKS-ie, by wiedział, co zrobił i osiągnął jego ojciec. Dla Igora to była właśnie ta trudność – robi to dla Kacperka, o którym bardzo czule opowiada, ale wie, że przyjdzie taki moment, kiedy on w niektórych fragmentach może się własnego ojca wstydzić. To właśnie ta duża wartość. Co do Iwana, to ja się bardzo boję tych porównań…
… nawet okładka, tytuł je przyciągają.
Kwestia jednej serii wydawniczej. A książka Iwana jest doskonała, przeczytałem ją jednym tchem, w jeden wieczór, ale boję się, że ktoś powie: to jest to samo. Nie, nie jest. Historia Igora jest inna, została zupełnie inaczej opowiedziana, występuje w niej inna narracja osoby, która jest w innym momencie życiowym.
Mówisz o innej narracji, a ja mam wrażenie, że jest to taki głos wstydliwy. Andrzej Iwan – no, widzisz, sam się łapię na tych porównaniach – wychodził do ludzi i przyjmował reakcje na klatę.
Trafiłeś w punkt. Andrzej rozpiął koszulę, wyszedł przed szereg i powiedział: róbcie, co chcecie. Albo mnie podrapiecie i wyrzucicie za drzwi, albo rzucicie mi się w ramiona. Natomiast Igor, tak trochę zza rogu, przygląda się, co ludzie powiedzą. Wynika to też z tego, że obaj są w innym stanie fizycznym i psychicznym. Mają też różne charaktery, bo Igor nigdy nie był człowiekiem przesadnie otwartym.
Jak dziś wygląda życie Sypniewskiego? To poza książką.
Wygląda tak, że raz w tygodniu widzi się ze swoim synem i czasami chodzi na jego treningi. Na co dzień siedzi w domu, przegląda Internet, słucha muzyki, włączy telewizor albo pójdzie na spacer. I szuka właściwej drogi. Namawiałem go, żeby poszedł na trening, przyjął zaproszenie któregoś z kolegów z ŁKS-u – bo oni chcą pomóc – żeby poprowadził zajęcia. Poruszał się raz, drugi. Ale mówi, że jest jeszcze za wcześnie… Wydaje mi się, że on z ogromnymi obawami czeka, jak zostanie przyjęta ta książka. Wierzę jednak, że każdy rozsądny i myślący człowiek, prawdziwy kibic – nie ktoś, kto chce błysnąć nienawistnym komentarzem – nawet, jeśli nie spojrzy na Igora z sympatią, to spojrzy z zadumą. Bo wielu ludzi wyrządziło mu bardzo dużą krzywdę i on się tych ludzi obawia. Do dzisiaj.
Obawy w trakcie powstawania książki też były? Czy ta historia na pewno powinna ujrzeć światło dzienne, tak od A do Z?
Nie, obaw nie było. Były natomiast wątpliwości do jednego rozdziału – jak to pisać, czy w ogóle pisać. Ale bez tego rozdziału książka byłaby niepełna, cała wykonana praca nie miałaby sensu… To jest rozdział o Wiśle Kraków. Bardzo trudny czas dla Igora, kiedy gazety go atakowały, wytykając gigantyczną pensję, a nikt nie zdawał sobie sprawy z jego stanu psychicznego i jak poważną chorobą jest depresja. To nie był czas, kiedy o depresji mówiono jako poważnej chorobie psychicznej i o tym, do czego może prowadzić, vide Robert Enke. Igor nie wpadłby wtedy na pomysł, nie dałby chyba rady, żeby udzielić takiego wywiadu, jak Justyna Kowalczyk. Nie mógł też liczyć na żadną pomoc. Był totalnie zagubiony. Nie wiedział, z której strony nadchodzi zagrożenie, kto jest jego przyjacielem, a kto wrogiem.
Do stolika podchodzi Marek Chojnacki, legenda ŁKS-u. Przez moment rozmawia z nami, przez chwilę udziela wywiadu dla radia i wraca do nas, a rozmowa zaczyna schodzić na różne tematy…
(…)
Czasem myślę, że gdyby nie jedna fatalna decyzja, inaczej mogłoby wyglądać nie tylko życie Igora, ale i kawałek historii polskiej piłki. Uważaj – wiem, że się wystawiam i będzie to idealny powód do drwin, ale spróbuję… Gdyby Igor został w Radomsku do końca sezonu 2001/02, jestem przekonany, że RKS utrzymałby się w I lidze. On wtedy tę ligę przerastał o głowę, czego w Wiśle, z różnych powodów, nie pokazał… RKS zostaje więc w najwyższej klasie, a Igor jako najlepszy gracz ligi jedzie z kadrą Engela do Korei. I tam wychodzi w podstawowej jedenastce… Dobra, płynę. Ale naprawdę jestem przekonany, że Igor pojechałby na te mistrzostwa. Ze wszystkich złych wyborów, których dokonał w życiu, ten o przenosinach do Krakowa był najgorszy.
(…)
Wiesz, wielu ludzi chciało Igorowi pomóc, także dziennikarze, ci tabloidowi. Uważam, że to jest dobre i fajne… Kiedy miałem 18-19 lat, jeździłem na staże do krakowskiego Tempa. Andrzej Skowroński, Ryszard Niemiec, Jerzy Cierpiatka, Marek Latasiewicz – było od kogo się uczyć. Dobrze wspominam tamten czas, to mnie ukształtowało. A przede wszystkim Zbigniew Wojciechowski, łódzki dziennikarz, na pewno kojarzysz – on był moim Szefem, Wychowawcą, Mentorem (na prośbę Żelka, z wielkiej litery – przyp.PT). Dziś takich ludzi brakuje, bo się wchodzi do redakcji i od razu pisze. Ja przez rok pisałem do szuflady.
Ja miałem tę okazję, że moim wychowawcą przez pewien czas był Roman Hurkowski.
Hurek, sam więc wiesz… Zostały jeszcze ostatnie osoby, które miały swoich mentorów czy – nie boję się tego słowa – mistrzów. Albo Zbyszek Wojciechowski, albo Andrzej Skowroński powiedział mi kiedyś: Ty, Żelek, jesteś przedstawicielem krakowskiej szkoły dziennikarstwa, a nie warszawskiej. I wytłumaczył, że łódzka jest podobna do krakowskiej. Ale różnica polega na tym, że kiedy dziennikarz ze szkoły krakowskiej widzi piłkarza z problemami leżącego na ulicy, to wyciągnie rękę, pomoże się podnieść i napisze ckliwą historię, dlaczego tak mu się ułożyło i jak pomóc. A dziennikarz ze szkoły warszawskiej jeszcze kopnie, wyleje coś na niego i napisze, że żenująco się stoczył. Tego mnie nauczono dwadzieścia lat temu… Nie mówię, że dziś jest podobnie, bo się na mnie koledzy obrażą, ale… coś w tym było. Ja się do tej krakowskiej i łódzkiej szkoły z dumą przyznaję. Wracając jednak do Igora, to on nie miał żadnych problemów nawet z tabloidami warszawskimi. No, chyba, że się wystawił na strzał, jak z krzesełkami na ŁKS-ie. Zresztą, on jest taki do dziś: widzisz tego faceta, lubisz go i chcesz mu pomóc. Jakkolwiek.
A, no i druga historia – słynne przeciągnięcie Igora przez korytarz sądowy. Nawet dziś należałoby dociec, kto za to odpowiadał, że chłopaka skazano po tym, jak wmówiono jego rodzinie, że jeśli złożą doniesienie, że się nad nimi znęca, to pójdzie na przymusowe leczenie. Okazało się, że nie dość, że na leczenie nie poszedł i wsadzono go do więzienia, to pokazowo przeciągnięto go przez korytarz pełen fotoreporterów. Zrobiono z niego coś nieprawdopodobnego. Jak z najgorszych obrazków stanu wojennego. Igor przechodził pod aparatami fotoreporterów niczym pod pałami policjantów, w za dużym stroju więziennym, z kajdankami na nogach i rękach, a każdy mógł mu zrobić zdjęcie. Co ten chłopak – jeszcze nafaszerowany lekami – mógł zrobić? Później śmiano się z jego słów, że pani prokurator była nieeksluzywna. A on nie wiedział, co mówi! Raz, że był nafaszerowany tymi lekami. Dwa, że matce, ojcu i jemu odmówiono możliwości przebrania w normalne ubranie. To jedna z tych historii, kiedy Igor znalazł się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. I których tła nikt by nie poznał, gdyby Igor nie zechciał abyśmy spisali jego wspomniania.
Pewnie każdy ma nadzieję, że ta książka coś zmieni w życiu Igora. Liczycie na jakąś konkretną pomoc?
Jemu ludzie chcą pomagać. Marek Pięta, jak usłyszał o spisywaniu wspomnień, to zadzwonił – jako Polski Związek Piłkarzy – z propozycją. Ale Igor powiedział, że nie jest jeszcze gotowy wyjść do ludzi. Myślę, że to jest problem.
No właśnie, czy on tej pomocy dziś w ogóle chce?
Moim zdaniem, on w pierwszej kolejności potrzebuje pomocy medycznej. Jest w trudnej sytuacji finansowej, dlatego moje i Pawła dochody są w sumie niższe niż Igora. Chcemy, żeby on zarobił sumę, która pozwoli mu normalnie funkcjonować. Żeby nie musiał się zastanawiać, czy wystarczy na leki.
Czego dokładnie dotyczy choroba?
Igor wyznał w książce, że miał udar – późno, zresztą, wykryty. Z depresją też nie jest łatwo sobie poradzić, bo ona z mniejszą lub większą siłą powraca.
Igor pije?
Nie pije chyba już od czterech lat. Ma świadomość, czym mogłoby się to skończyć.
Mam wrażenie, że dziś młodsi ludzie mają obraz Sypniewskiego na bazie dwóch sytuacji. Jednej, czyli te krzesełka na ŁKS-ie, no i drugiej – wypowiedzi o nieeksluzywnej pani prokurator…
… co świetnie sprzedało się w mediach, prawda? Choćby w komentarzach internetowych. A nikt nie spojrzał za kulisy.
Ale teraz ten obraz może się zmienić. Oni nie wiedzą, nie pamiętają, a teraz opowie im to główny bohater.
Dlatego warto, żeby ktoś poświęcił chwilę, znalazł mecz Manchesteru z Panathinaikosem i obejrzał, co Igor wyprawiał na Old Trafford. Zdad sobie wtedy sprawę, że to nie jest tani bajer, że on w książce nie kituje. Że on naprawdę miał gigantyczne możliwości i talent, a świat stał otworem. Ale są też złośliwe komentarze – i wiem, że rodzinę Igora bardzo to boli – z pytaniami, kogo interesują wspomnienia alkoholika, pijaka. Tyle, że alkoholizm to choroba, a Igor, bez dwóch zdań, jest alkoholikiem. Mówią, że przegrał i przechlał swoją karierę. Ta książka pokaże, jak z tych milionów okradli go ludzie, ile stracił przez swoje dobre serce. Zawsze, jak ktoś go na Bałutach poprosił o kilka złotych, to dawał kilkadziesiąt. Jeśli tylko był w pobliżu, to każdy się bawił na jego koszt. Wszyscy go wykorzystywali. To jest prosty chłopak z Bałut. Nie myślał o tym, ile dziś ma. Myślał o tym, jak może za tę kasę wspólnie z rodziną i kolegami żyć. Sporo pieniędzy pożyczył, których mu nie oddano, podpisał umowę, której nie doczytał, bo komuś ufał. Ludzie inaczej spojrzą teraz na Igora i – czy dzięki książce, czy nie – może zadadzą sobie trud i obejrzą fragmenty z Manchesteru. A ja mam to szczęście, że co najmniej kilkanaście razy widziałem go na boisku.
Ty się załapałeś, mnie też się na żywo udało, ale…
Mam takie wspomnienie, jak Igor zniknął na kilka miesięcy po wydarzeniach w Krakowie i potem się ze mną spotkał. Zawsze miał do mnie duże zaufanie, więc się zgodził. Umówiliśmy się na jednym z boisk na Bałutach, przyniosłem wtedy piłkę i poprosiłem: pożongluj sobie. Jak zaczął żonglować, to już było fajnie. Postawił piłkę i powiedział: patrz, jest połowa boiska, a ja trafię w tę bramkę na końcu. To była mniejsza bramka, taka do piłki ręcznej. Za pierwszym razem brakło mu centymetrów, za drugim – poprzeczkę obił. Z połowy, starego, betonowego boiska, gdzie grał jako dzieciak… Jonas Thern, legenda szwedzkiego futbolu, z pełną świadomością mówi, że Sypniewski to najlepszy piłkarz, jakiego on widział. Polecam Wikipedię, najprościej: wpiszcie, z jakimi piłkarzami grał Thern. Mówi, że porównywałby go do Gascoigne’a – Igora Sypniewskiego. Ciężko było w ogóle do niego dotrzeć, rzadko udziela wywiadów, ale jak usłyszał, że to książka, która ma pomóc Igorowi, to pogadaliśmy dwie godziny. Fantastyczna rozmowa.
Gascoigne. Od analogii nie uciekniemy. Z angielskich mediów wiemy, że jest bardzo źle, chociaż alarm w porę – o ile można tak powiedzieć – się zaświecił.
W obu przypadkach alarmy zaświeciły się zdecydowanie zbyt późno. Gazza już kilka razy bliski był śmierci. Tylko, że on więcej osiągnął piłkarsko, więcej też na pewno zarobił i podejrzewam, że miał lepszą opiekę medyczną. Analogie, oczywiście są, bo obaj lubili wracać do swoich rodzinnych dzielnic, obaj zaczęli pić w bardzo młodym wieku…
Powiedziałeś o Manchesterze, więc spróbujmy zakończyć optymistycznie – jak to Igor siedział przed meczem w hotelu, popijał piwko, palił papierosa i rozmawiał z boyem hotelowym: „Wiesz co, ten Beckham to tak naprawdę jest słaby, ja jestem lepszy”.
(śmiech) Pamiętam to dokładnie. Od początku miałem w głowie, żeby książka zaczęła się od meczu na Old Trafford. Spotykamy się z Igorem i pytam:
– Co pamiętasz z tamtego meczu?
– Co pamiętam? No, mecz jak mecz. Wyszliśmy i zagraliśmy. Ale najlepiej wspominam boya hotelowego.
– Kogo?
– Boya hotelowego. Z Polski.
– No i co?
– Browary mi przyniósł.
– Dzień wcześniej?
– Tak.
– Dzień przed meczem? Z Manchesterem?
– No tak.
– I co, wypiłeś browara, żeby szybciej zasnąć?
– Jakiego browara? Ja już wtedy piłem kilka.
– I na kacu wyszedłeś na Old Trafford?
– No.
Pierwsze pięć minut rozmowy i… taki strzał. Ale to sama prawda.
Masz swoją ulubioną historię?
Wzruszyło mnie to, jak Igor opowiadał, że Thern po dwóch dniach jego treningów w Halmstads chciał wyrzucić swojego asystenta. Niespecjalnie chciałem w to wierzyć, spytałem Therna i on potwierdził: „Tak, chciałem go zwolnić”. A było tak, że po 20 minutach występu Igora do trenera podszedł jego asystent:
– I co, chyba nam wystarczy?
– Też tak myślę. Widzieliśmy wystarczająco.
– Ale to kazać mu iść do szatni się przebrać czy jak? Zwracamy mu jakieś pieniądze za przyjazd?
Thern opowiadał mi potem, że go to zabolało. Bo on wiedział, że takiego drugiego piłkarza w lidze nie ma, a ten tego nie widzi. „To, że facet nie może przebiec trzydziestu metrów bez zadyszki, o niczym nie świadczy. Wystarczy, że ma umiejętności, jakich nie ma tutaj nikt inny”. Asystenta nie zwolnił, ale Igora potem przygotował tak, że dał mu najlepszy okres w jego karierze i kolejną serię fantastycznych wspomnień. Bo tych dobrych i wesołych naprawdę w jego życiu nie brakuje, nawet jeśli ogólny bilans wyszedł na minus.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK