Nie mam z tym problemu. Ale warto się zastanowić, czy nazywać tak człowieka, który gra tu piąty rok i dał klubowi sporo serca. Wiadomo, że zarabiam niemałe pieniądze, ale jakieś zasługi przy dwóch awansach i zdobyciu Pucharu oraz Superpucharu chyba jednak mam. Jeśli ktoś nazywa mnie wkładem, niech pokaże, co zrobił dla klubu. Na IV ligę regularnie chodziło 300-400 osób, które faktycznie podniosły klub z niebytu, ale potem nagle jakimś cudem zrobiło ich się zdecydowanie więcej i dziś ci ludzie nazywają nas wkładami. Raptem okazuje się, że co druga osoba bywała na IV lidze – opowiada Jakub Wójcicki, piłkarz Zawiszy Bydgoszcz.
Zastanawialiśmy się, do jakiego piłkarza cię porównać i chyba najbardziej pasuje Sylwester Patejuk. Obaj pochodzicie z Warszawy lub okolic, obaj graliście na bardzo niskim poziomie rozgrywek i dość późno wskoczyliście do Ekstraklasy.
Sam się kiedyś nad tym zastanawiałem. Graliśmy nawet przeciwko sobie w A-klasie i faktycznie przeszliśmy podobną drogę, ale Patejuk zadebiutował jeszcze później. Kto był wtedy lepszy? Nie pamiętam, ale nawet na tym poziomie było paru gości, którzy z odrobiną szczęścia mogliby się przebić wyżej. Z drugiej strony od razu widać też – nie czarujmy się – kto przerasta ten poziom. I nie chcę, żeby brzmiało to nieskromnie, ale naprawdę nie gra tam nie wiadomo kto.
Dlaczego stosunkowo tak niewielu piłkarzy z Mazowsza przebija się na szczeblu centralnym?
Nie mam pojęcia. Kiedyś – gdy w ekstraklasie grała Legia i Polonia, a niżej Dolcan i Znicz – wydawało się, że łatwiej będzie się wybić, a było wręcz przeciwnie. Często grali tam sami przyjezdni. Nawet w Zniczu nie było zbyt wielu wychowanków. Choćby Igor Lewczuk, który trafił tam z Białegostoku przez Andrzeja Blachę. Sporo przewijało się takich historii. Ściągano piłkarzy z bardzo daleka, a wychowankowie – jak zawsze – mieli trudniej. Sam zresztą przeszedłem bardzo dziwną drogę do ekstraklasy. Ten trzecioligowy Znicz zamieniłem na A-klasę, gdzie gra się dla zabawy.
Traktowałeś to jako faktyczny koniec z piłką?
Tak, a na domiar złego przez pół roku nie byłem w stanie nawet trenować, bo złapała mnie jakaś martwica i miałem problem z kolanami. Na WF-ie bolały mnie tak, że nie mogłem stać. Każdy wysiłek sprawiał mi ból. Potem choroba zniknęła, wróciłem na moment do Znicza i ruszyłem do A-klasy.
Kiedy uwierzyłeś, że możesz traktować piłkę jako sposób na życie?
Może nie tyle uwierzyłem, ale chciałem, by tak się stało po awansie Zawiszy do I ligi. To już jednak centralny poziom, na który spogląda więcej ludzi. Ciekawa historia wiąże się z samym transferem do Bydgoszczy. Spędziłem 1,5 miesiąca na testach w Lechii za trenera Kafarskiego, byłem bliski podpisania kontraktu, ale po drugim obozie zostałem odpalony i wróciłem do drugoligowego Nadarzyna. Nie chciałem tam zostać. Nie miałem żadnych perspektyw. Pojawił się temat Zawiszy, ale mój klub zażądał 100 tysięcy złotych i nie było szans, by ktokolwiek wyłożył tak niewiarygodną kwotę za III-ligowca. Zrobiliśmy jednak mały wałek. Podpisałem nowy kontrakt, w którym zawarłem klauzulę odstępnego w wysokości 50 tysięcy dla II-ligowców i dzień później przyszedłem z informacją, że odchodzę. Liczyli, że się pogodzę z tym, że zostanę w Nadarzynie, ale się mylili.
Do sprawy włączył się Zbigniew Boniek?
Nagle do zwykłego trzecioligowca dzwoni legenda polskiej piłki i normalnie rozmawia przez telefon. „Spokojnie, wszystko załatwimy”. Opowiadałem narzeczonej, jaki to dla mnie szok, a ona się śmiała, że ekscytuję się jakimś głupim telefonem. Od tego zaczęła się moja droga w górę.
Wcześniej poznałeś innego człowieka PZPN-u, Macieja Sawickiego.
Graliśmy razem w Amprelu Nowy Wieś, z którego zostałem sprzedany za pięć piłek do Znicza. I to nawet nie Adidasa, tylko Selecta!
Sawicki twierdzi, że ostro chłopakami kręciłeś w A-klasie.
Miałem taką manię, że w ogóle nie podawałem. Ładowałem się na czterech-pięciu i szukałem dziur. Potem dopiero się przestawiłem, ale czasem i tak żałuję, bo nawet dziś widzę, że kiedyś te dryblingi wychodziły mi lepiej. Zresztą, w tych czasach do kadr młodzieżowych brali raczej niewielu techników. Woleli chłopów o 1,90 metra z brodami i to oni na dłuższą metę robili kariery.
Jakiś czas przed awansem do ekstraklasy Andrzej Iwan prorokował, że z pierwszoligowców karierę możesz zrobić ty i Adam Frączczak.
I wyszło na jego! Żona nawet – oglądając nasze mecze – śmiała się, że muszę coś panu Andrzejowi odpalać, skoro zawsze wypowiada się o mnie tak pozytywnie. Robił mi dobrą reklamę, ale nie ma co ukrywać – naprawdę zadomowiłem się w Bydgoszczy. Teraz mnie tylko boli, co dzieje się wokół Zawiszy. Zasłużony klub praktycznie znika z mapy, wraca, odbudowuje się przy dużym wsparciu kibiców, ale nie można też odbierać zasług panu Osuchowi. Pamiętam jego wejście do klubu. Dochodziły do nas jakieś wywiady, w których opowiadał, że „nie no, ja widzę dwóch gości, którzy mogą ewentualnie zostać”. W końcu wszyscy dostali parę tygodni, by przekonać trenera do siebie i zostało nas więcej. To w ogóle był szalony czas. Drukowano potencjalne składy Zawiszy pełne zawodników prezesa, a my – piłkarze, którzy wywalczyli awans – praktycznie się tam nie pojawialiśmy.
Kto był waszym pewniakiem do pozostania?
Łukasz Ślifirczyk był w mega gazie, ale zerwał więzadła i miał problem, żeby się wyleczyć. Nie było też lepszego bramkarza w II lidze niż Andrzej Witan. Kiedy czuł zaufanie trenera, wyczyniał w bramce niewiarygodne rzeczy. Kto jeszcze? Niby była mowa o czterech, ale wątpię, że znajdowałem się w tym gronie. Za trenera Topolskiego cztery razy byłem rezerwowym, a trzy razy wychodziłem w jedenastce. To w ogóle były ciekawe czasy. Jeden kolega wcierał sobie np. w udo żel z węglowodanami, który służył do jedzenia. Udało się jednak awansować do I ligi.
Piłkarze gryzą się w język, gdy trzeba przyznać, że to zasługa Osucha.
Ale nie oszukujmy się – to w dużej mierze jego zasługa. Wymienił prawie całą kadrę i w ciągu dwóch lat zrobił Ekstraklasę. Wynik nie pozostawia pytań. Wszystko odpaliło w odpowiednim momencie.
Nie sposób uciec od tego konfliktu z kibicami. Rozmawiacie o tym na co dzień?
Już się przyzwyczailiśmy, choć początek – przyznaję – był dla nas szokiem. Przyzwyczailiśmy się, że kibice ostro po nas jeździli, ale że tak dostanie nam się od naszych? Cóż, to mogło boleć.
Na ulicach macie spokój?
W miarę tak, sporo jest też pozytywnych reakcji, ale raz na jakiś czas trafią się jakieś dziwne elementy. Ostatnio wychodzę z żoną i dzieckiem na spacer, przechodzimy obok trzech typów, mija chwila i jeden krzyczy „ty osuchisto pierdolony! Żebyś zdechł!”. Żona patrzy na mnie, ja na nią, ale co mam powiedzieć? Przecież nie będę wchodził z nimi w żadną polemikę. Poza tym nie było żadnych incydentów.
To musi jednak odbierać radość z bycia piłkarzem.
Czasem trzeba się gryźć w język, żeby nie zaatakować obu stron. Chciałbym po prostu, żeby to się skończyło. Żeby kibice wrócili na trybuny, bo dla mnie byli w pierwszej czwórce ligi. Robili niesamowitą atmosferę. Światełka w tunelu jednak nie widać.
Osuch musiałby się wycofać.
To sprawa dla mądrzejszych ludzi. Wolę nie wnikać.
Gdyby taka sytuacja trwała pięć lat, zostałbyś w Zawiszy czy szukałbyś miejsca, gdzie te trybuny jednak żyją?
Nie wiadomo. Przecież jesteśmy tylko słynnymi „wkładami do koszulek”.
I jak się czujesz w tej roli?
Nie mam z tym problemu, ale warto się zastanowić, czy nazywać tak człowieka, który gra tu piąty rok i dał klubowi sporo serca. Wiadomo, że zarabiam niemałe pieniądze, ale jakieś zasługi przy dwóch awansach i zdobyciu Pucharu oraz Superpucharu chyba jednak mam. Jeśli ktoś nazywa mnie wkładem, niech pokaże, co zrobił dla klubu. Na IV ligę regularnie chodziło 300-400 osób, które faktycznie podniosły klub z niebytu, ale potem nagle jakimś cudem zrobiło ich się zdecydowanie więcej i dziś ci ludzie nazywają nas wkładami. Raptem okazuje się, że co druga osoba bywała na IV lidze.
Kiedy straciliście ostateczną nadzieję, że ta sytuacja zostanie rozwiązana?
Chyba w ogóle tej nadziei nie było. Została odebrana już po pierwszym meczu, kiedy zostaliśmy pojechani.
Potem pojawił się słynny list, z podpisania którego wycofują się ci, którzy odchodzą z Zawiszy. To pokazuje słabość waszych charakterów. Przymuszeni sytuacją możecie coś podpisać, a potem – jak przychodzi co do czego – mówicie, że najchętniej byście to odkręcili.
Może nie spodziewaliśmy się konsekwencji, jakie pójdą za tym listem i że będzie on miał aż taki rozgłos. Trzeba to teraz wziąć na klatę i tyle. Co więcej mogę powiedzieć?
Abstrahując od kibiców – start sezonu nie jest taki, jak powinien.
Dramat. Nie wiem, czy problem siedzi w głowie, ale mamy jakiś problem ze skutecznością. Stwarzamy sytuacje, po czym dostajemy dzwona i nie potrafimy się podnieść. Sam powinienem strzelić z Piastem, a skończyło się 0:3. Z Podbeskidziem nikt nie miałby pretensji, gdybyśmy prowadzili do przerwy 4:0, a i tak przegraliśmy.
Widać po was straszną apatię.
Straciliśmy tę tożsamość, która charakteryzowała nas za trenera Tarasiewicza. Wtedy mieliśmy świadomość, że nawet jeśli stracimy gola, to nic się nie dzieje, bo jest jeszcze czas i zdążymy odwrócić losy meczu. Było przekonanie, że cokolwiek się stanie – damy radę. Teraz tracimy gola na 0:1 i piłka leży w siatce przez dwie minuty, bo nikt nie chce jej wyciągnąć. Nie wiem, czy to dołek mentalny, czy fizyczny.
Albo mentalny i fizyczny.
Dokładnie, bo – nie ukrywajmy – widać, że koło 65. minuty zaczyna odcinać nam prąd. Ale nie chcę rzucać kamyczków do niczyjego ogródka, bo to nie moja rola.
Trener Paixao powiedział, że spotkał w Zawiszy opór wobec jego metod treningowych.
I właśnie tego nie mogę zrozumieć, bo nie kojarzę żadnego oporu. Byłem w różnych klubach, ale tutaj naprawdę nie ma zawodnika, który by się za przeproszeniem opierdalał. Wręcz przeciwnie – sami rozmawialiśmy, że treningi są intensywne, ale nie ma co wspominać Tarasiewicza i trzeba dać szansę nowemu trenerowi.
Ze słów Paixao da się wyczuć olbrzymie rozczarowanie waszą postawą.
Trudno się dziwić.
Nie chodzi tylko o wyniki, ale w dużej mierze o podejście.
Podejście… Naprawdę mnie to dziwi, bo braku zaangażowania nie mogę zarzucić sobie ani kolegom. Dla niektórych Zawisza może być przystankiem, z którego rusza się dalej, ale dla innych to końcówka kariery, więc warto się postarać o jakąś kartę przetargową.
Paixao narzekał też, że zdarzały się niesnaski między Polakami a obcokrajowcami.
Wiadomo, jak jest w drużynie z tyloma zagranicznymi zawodnikami…
Skoro tak zacząłeś, to od razu widać, że niesnaski były.
Nie chodzi o niesnaski. Skoro oni mówią w tym samym języku, to muszą trzymać się razem. Poza tym jak to w życiu – jednego lubisz bardziej, drugiego mniej, ale naprawdę z wieloma obcokrajowcami naprawdę się trzymamy. Choćby z Kadu, Vasco czy Goulonem. Jeśli ktoś potrzebuje pomocy, to nikt mu jej nie odmówi, ale jeżeli ktoś się izoluje, to wiadomo, że nie będziemy sami wyciągali do niego ręki.
Osuch chyba nie do końca trafił z tym drugim zagranicznym zaciągiem. W pierwszym wypalili mu wszyscy.
Przede wszystkim bronili się dobrą grą, a teraz ciężko cokolwiek powiedzieć, bo słabo grają wszyscy i w takich warunkach trudno komukolwiek się pokazać. Wtedy Luis wyglądał bardzo fajnie, Herold stał się czołowym zawodnikiem ligi, a Micael jednym z lepszych stoperów i wszystko jakoś funkcjonowało. Teraz? Nie mnie to oceniać. Każdy mógłby jednak stanąć przed lustrem i zadać sobie pytanie, czy daje z siebie wszystko.
Podczas jednej z ostatnich pomeczowych rozmówek widać było, że masz pretensje do kolegów.
Nie chodzi o pretensje. Po prostu jestem wkurzony. I rozgoryczony wynikami. To do mnie koledzy mogliby mieć pretensje za mecz z Piastem, bo wiem, że zawiodłem.
Mówi się też, że dopiero za Paixao zaczęliście trenować jak piłkarze, bo wcześniej za Tarasiewicza była plaża.
Nie było plaży. Fizycznie wyglądaliśmy naprawdę fajnie i nie mieliśmy problemów, żeby grać do 90. minuty. U Paixao treningi faktycznie były intensywne – często śmialiśmy się, że podczas przerw na picie trzeba lecieć po napoje na gaz – ale to nie znaczy, że wcześniej się obijaliśmy. Nasza tragedia zaczęła się po tym, jak rozsypał się Masłowski. Wybitny piłkarz, jak na tę ligę.
A może po prostu lżejsze treningi dają w tej lidze efekt? Berga też krytykowano, a w końcu wyszło na jego.
A może praca, którą wykonaliśmy u Paixao, da dopiero teraz efekt? Może okaże się po badaniach, że jesteśmy lekko zajechani, nowy trener odpuści i będziemy mocniejsi?
Czasem po odejściu trenera czuć u piłkarzy na zasadzie „był fajny gość, a to my zawaliliśmy”. U was zupełnie tego nie widać.
Szkoda nam Paixao – w końcu spotykaliśmy się po kilka godzin w klubie i musieliśmy się zżyć. Nie lubię też takich pożegnań. To niewdzięczna sprawa, bo wiem, że stracił pracę w jakiejś części przeze mnie.
Ucieszyłeś się, jak usłyszałeś nazwisko „Rumak”?
Po prostu mam nadzieję, że trener wyciągnie nas z tego kryzysu. Dla niego to też spory sprawdzian, ale nawet bez kontuzjowanych zawodników nie mamy tak słabego zespołu. Całą spiralę nakręciły złe wyniki. Wpadliśmy w marazm, z którego długo nie potrafiliśmy wyjść.
Z tobą też stało się coś niepokojącego. Wchodząc do ligi byłeś odważniejszy, skuteczniejszy i więcej widziałeś na boisku.
W pierwszym meczu najbardziej oberwało się Masłowskiemu i mi, bo nam towarzyszyły największe oczekiwania. Miałem 25 lat i byłem duża niewiadomą. Nie miałem pojęcia, jak to będzie. Może nie byłem stremowany, ale na pewno podekscytowany i ciekawy, jak to wszystko wypali. Na dłuższą metę nie wyszło chyba jednak najgorzej.
Wkroczyłeś do tej ligi jako świadomy, dorosły człowiek. Coś cię w niej zaskoczyło?
Muszę się zastanowić.
Śmiało.
Funkcjonuje w tym środowisku opinia, że w Polsce niewielu piłkarzy to profesjonaliści, a mnie najbardziej zaskoczyło, ile osób naprawdę ma świadomość, o co tu chodzi i faktycznie o siebie dba. Parę lat temu dieta i odpowiednie prowadzenie się nie było tak nagłaśniane jak teraz. Sam – grając w III lidze w Nadarzynie – miałem takie pół roku, kiedy po rozstaniu z dziewczyną mocno ruszyłem w Warszawie. Praktycznie się nie zatrzymywałem. Był taki modny klub, 70-tka i zdarzały się tygodnie, kiedy balowaliśmy przez pięć dni. Potem na szczęście trafiłem na narzeczoną, późniejszą żonę, przy której się uspokoiłem i mocno skupiłem na piłce.
Przeszedłeś nietypową ścieżkę, jak na piłkarza ekstraklasy, bo nie jesteś żadnym wytworem akademii, tylko raczej samorodkiem. Jaką masz przewagę nad dzieciakami, których od lat wozi się na mecze ekskluzywnymi autokarami i których namaszcza się na przyszłe gwiazdy?
Wielkiej różnicy nie widzę, ale dla mnie inna jest wartość pieniądza. Kiedy dostałem pierwszą kasę – 300 złotych w IV-ligowym Piaście Piastów – nie wiedziałem, co się dzieje. Chciałem zwariować. Teraz podchodzę do pieniędzy inaczej. Nie wydaję zbyt dużo, bo wiem, co znaczy ciężka praca. Nawet gdy grałem w IV-lidze, to w wieku 18 lat byłem magazynierem w firmie samochodowej. Od 8 do 16 w pracy, a potem treningi. Trwało to rok, może półtora. Z perspektywy czasu to pożyteczne doświadczenie, bo wiem, jak wygląda normalne życie, kiedy człowiek musi naprawdę zapierdzielać, a niektórym nawet to nie wystarcza na godne życie, bo wiszą kredyty.
Jaki plan, żeby po czterdziestce nie wrócić do magazynu?
Staram się jak najwięcej odkładać. W Zawiszy może nie dostajemy wielkich pieniędzy, ale przynajmniej pensja jest stabilna i wypłacana na czas, więc mogę pomyśleć o inwestycjach. Chciałbym kupić parę mieszkań i zabezpieczyć się na przyszłość. Jedno już mam w Bydgoszczy. Nie prowadzę też jakiegoś hulaszczego trybu życia.
Drażnią cię nazbyt rozrzutni piłkarze?
Jeśli ktoś woli sobie kupić ekskluzywne sportowe auto – jego sprawa, ale to on może mieć problem w dalszym życiu.
Goulon jest w tej kwestii ekspertem?
Ukradli mu BMW M6 w Bydgoszczy lub Chojnicach, ale teraz podjeżdża Mercedesem CLS. On akurat jednak pograł w poważną piłkę w Anglii i mógł trochę zarobić. Zresztą, każdy ma swoje hobby. Nie chcę nikogo oceniać.
Może gdyby nie praca w magazynie dziś miałbyś inne podejście do życia.
Na pewno nie miałem świadomości sportowca. Człowiek nie zwracał uwagi na wiele rzeczy, ale czym się masz przejmować, jeśli grasz w IV lidze, jesteś anonimowy i możesz ruszyć z kumplami do Warszawy? Dziś każdy ma telefon z aparatem i ciężko gdziekolwiek wyjść na imprezę, żeby nie było problemów. Plotki szybko się rozchodzą. Czasem jedno wyjście może przykleić ci łatkę, której długo nie odkleisz. Sami mamy przykład Andrzeja Witana, który w II lidze parę razy wyszedł na miasto, a pani Koprowiak napisała w „Przeglądzie Sportowym”, że chlał wódę z kibicami na mieście i tam stało mu się coś z ręką. Tak się tworzą dziwne historie, bo przecież sam widziałem, jak sobie tę rękę rozciął na treningu. Ktoś to potem przeczyta i wyrabia sobie zdanie. Czego się nie robi, żeby wywołać skandal, prawda? Szkoda tylko, że ktoś się nie zastanowi, bo to chyba nie w porządku tak uderzać w innego człowieka.
Gdybyś szedł drogą „normalnego” piłkarza z akademii, to przy twoim charakterze w wieku 20 lat ten etap niezatrzymywania się mógłby trwać dłużej.
Możliwe, ale wtedy miałem niewielkie fundusze. Mógłbym trafić gorzej, gdyby dojechały inne sprawy, typu hazard. Łatwo się w to wkręcić, sam sporo szalałem po mieście, ale chyba wtedy się wybawiłem, bo dziś takie pokusy mnie nie ciągną.
Osuch twierdzi, że hazard to powszechny problem wśród polskich piłkarzy.
Raz byłem w kasynie. Miałem 18 lat, skoczyłem tam z kolegami, nie znałem zasad i rzuciłem stówkę na ruletkę. Przegrałem, nawet nie wiem jak, ale od tamtej pory nie przekroczyłem progu kasyna. W ogóle mnie do tego nie ciągnie i nawet nie chcę znać tych zasad. Jest dobrze, jak jest, więc nie ma czego zmieniać. Zależy mi tylko na rozwoju piłkarskim.
Dajesz sobie jakiś termin, żeby trafić gdzieś wyżej?
Ale na przykład gdzie?
Obojętnie – np. do Wisły Kraków.
Mamy Legię, Lecha, ewentualnie Wisłę, która wychodzi z kryzysu, ale reszta klubów to raczej podobny poziom jak Zawisza. Chciałbym spróbować sił wyżej, jasne. Ostatnio nawet rzuciło mi się w oczy, jak grają skrzydłowi Legii – nie muszą zbytnio pracować w defensywie, bo mało kto atakuje ich zespół. W mniejszych klubach gra kosztuje więcej siły. Rozmawiam też czasem z Igorem Lewczukiem i on potwierdza, że Legia odjechała o lata świetlne. W wielu aspektach.
Ty posmakowałeś trochę poważniejszej piłki grając w finale Pucharu Polski na Narodowym.
Trener Tarasiewicz mówił, że na razie to do nas nie dochodzi i taka jest prawda. Teraz człowiek nie myśli o takich wydarzeniach, ale za kilkanaście-kilkadziesiąt lat fajnie będzie spojrzeć na naszą ekipę na DVD. Wątpię, że kiedyś jeszcze zagramy na bardziej zapełnionych stadionach. Fajną mieliśmy paczkę, ale trochę się posypało. Cieszę się np., że udało się Igorowi, bo z Legii nie dostaje się dwóch propozycji w życiu. Trzeba byłoby być dziwnym umysłem, by jej odmówić. Gra przy zajebistym dopingu, walka o puchary… Skoro podpisał na trzy lata, to ma – powiedzmy – dwa pewne mistrzostwa. Fantastyczna sprawa.
A dla was fajny przykład, że można się wybić w każdym wieku.
Igor naprawdę na to zasłużył. Podchodził do pracy bardzo serio. Po każdym treningu stabilizacja, ćwiczenia siłowe… Zawsze był mega profesjonalistą i teraz spotkała go gratyfikacja. Ja też kiedyś mogłem trafić do Legii. Młoda Ekstraklasa dopiero raczkowała i zorganizowali takie ogólnopolskie testy, po których – o ile dobrze pamiętam – trafił tam Rybus. Mnie się jednak nie udało. W Lechii i Dolcanie też nie. Czasem trzeba swoje odczekać…
Rozmawiali KRZYSZTOF STANOWSKI i TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Obserwuj @cwiakala
Obserwuj @k_stanowski
Fot. FotoPyK